10 najważniejszych płyt: Wojtek Mazolewski

Genialny muzyk, fantastyczny rozmówca i dobry człowiek. Spotkanie z Wojtkiem Mazolewskim to największa frajda, jaka może spotkać dziennikarza, nie tylko zresztą muzycznego. Dlatego ucieszyłem się bardzo, kiedy przyjął moje zaproszenie do tego wyjątkowego cyklu – płytowej selekcji zmuszającej moich gości do solidnego spojrzenia wstecz i wybrania – tylko! – dziesięciu albumów. Krążków, które miały na nich największy wpływ. A że kompozytor, (kontra)basista i lider Pink Freud oraz swojego autorskiego kwintetu potrafi naprawdę długo i z pasją opowiadać, więc… nie ma co przedłużać! Panie i panowie – chwilę po premierze znakomitego albumu “Chaos pełen idei” i w trakcie intensywnej trasy koncertowej Wojtek opowiada o swoich ukochanych albumach. A tak naprawdę o… sobie. Posłuchajmy!

Nie jest łatwo wskazać 10 tytułów spośród całej masy płyt, które poznałem w swoim życiu. A muzyki słucham praktycznie od dziecka. Dlatego wybierając poszczególne pozycje do “selekcji mojego życia” wybrałem te albumy, które odcisnęły największe piętno na mojej muzycznej wrażliwości…

Videos by VICE

John Coltrane “A Love Supreme”, 1965

Płyta – absolut. Muzyczne uniwersum i hołd dla życia. Album uduchowiony i głęboki. W każdej jego chwili. Coltrane nagrał “A Love Supreme” już po swoim nawróceniu, w momencie kiedy odrzucił nałogi alkoholowe, heroinowe i szukał sensu istnienia. Dlatego ten album jest w pewien sposób świadectwem istnienia duchowości. Jak sam mówił – to oddanie czci Najwyższemu, którego jednak nie określił konkretnym imieniem. Za to dawał tą muzyką poczucie bliskości boskiej energii, połączenia i sacrum…

A muzycznie? Ta płyta ma wspaniałą, magiczną wręcz cechę, bo… nigdy się nie nudzi. Można jej słuchać bez końca i prawie za każdym kolejnym razem odkrywasz coś nowego. To pierwsze i najlepsze osiągnięcie klasycznego kwartetu w składzie: Elvin Jones, Jimmy Garrison, McCoy Tyner i John Coltrane. W ich graniu jest chemia – dlatego tak wyraźnie słuchać kolektywną improwizację i wyczucie. Ten album to preludium do free-jazzu, do otwarcia muzyki na totalną wolność. Ale jednocześnie jest to chyba ostatni moment, kiedy masz wrażenie, że to wszystko jest jeszcze w jakichś ryzach, ramach. I dzięki temu przeciętny słuchacz jest w stanie zrozumieć to granie. A z drugiej strony dla wytrwanego słuchacza “A Love Supreme” jest nieograniczonym kosmosem…

Bez dwóch zdań to jedna z najważniejszych płyt w historii muzyki. W jazzie trwa od wieków dyskusja, który album jest lepszy: “Kind Of Blue” Milesa Davisa czy właśnie “A Love Supreme”. Dla mnie osobiście obie są wspaniałe, ale przez swoje wizjonerstwo ten drugi wydaje mi się niedościgniony.

Red Hot Chili Peppers “Mother’s Milk”, 1989

Ta płyta trafiła w moje ręce na początku szkoły średniej. Starszy brat jednego z moich kumpli – punkowców wyjeżdżał w wakacje na Zachód. Oczywiście do pracy. Słuchałem jego opowieści i marzyłem o tym, żeby wyrwać się z Polski i poznać świat. Rozmawialiśmy również o muzyce i płytach, które przywoził. Pewnego dnia pożyczył mi pierwsze cztery płyty Red Hot Chili Peppers, a ja… zwariowałem na punkcie tego zespołu! Miałem wówczas kapelę, w której grałem punka, ale że mieliśmy własną wizję tę muzyki, graliśmy inaczej niż wszyscy, to nazwaliśmy się… Inaczej (śmiech). Podobne emocje znalazłem na płycie “Mother’s Milk”. To połączenie rocka, funky i punka – w dodatku pełne młodzieńczej, nieokrzesanej energii i buzujących hormonów sprawiło, że zapragnąłem iść właśnie taką muzyczną drogą. Oczywiście wiem, że następna płyta “Blood Sugar Sex Magic” jest ich szczytowym osiągnięciem, ale to właśnie “Mother’s Milk” przemówiła do mnie najmocniej. To również pierwszy album, na którym zagrał – po śmierci Hillela Slovaka – John Frusciante. Wniósł on sporo liryzmu w muzykę RHCP, co bardzo mnie urzekło. Zwłaszcza, że grałem wówczas jeszcze na gitarze. Kiedy ten krążek się ukazał miałem 13 lat, wielki apetyt na życie, sporo pomysłów w głowie, a “Mother’s Milk” był dla mnie takim muzycznym drogowskazem. A wreszcie historia Red Hotów to również piękny przykład tego, jak zespół może sobie radzić po stracie muzyka, współzałożyciela, a przede wszystkim przyjaciela. Jak podnieść się z tragedii i przekuć ją w dobrą, pozytywną energię – grając dalej i kontynuując wspólne dzieło…

Rage Against The Machine “Rage Against The Machine”, 1992

Miałem 15, może 16 lat kiedy poczułem, że muzyka to cały mój świat. W tamtym czasie mogłem oddać życie za płyty! Dorabiałem więc, brałem jakieś remontowe fuchy, a za zarobione pieniądze kupowałem kasety. Pamiętam, że po szkole wszedłem do sklepu muzycznego i usłyszałem “Bombtrack”. Oczywiście nie wiedziałem jeszcze, że to “Bombtrack” (śmiech). Charakterystyczny riff tego utworu wbił mnie w ziemię. Przełamałem nieśmiałość i zapytałem sprzedawcę, co to jest?! A chwile potem poprosiłem o odłożenie kasety i poleciałem do domu po kasę. Debiut RATM miałem na początku na kasecie, którą zajechałem do białości, potem na kompaktach (i to kilku – bo doskonale sprawdza się jako zastrzyk adrenaliny podczas jazdy samochodem w trasie). A wreszcie na winylu. Genialny album z czasów, kiedy zaczynałem swoją przygodę z muzyką. I tak, jak dla młodych ludzi dorastających w latach 70. i 80. albumy The Clash czy Dead Kennedys najlepeij opisywały ich światopogląd i emocje, tak soundtrackiem do mojego nastoletniego życia na zawsze pozostanie album “Rage Against The Machine”. Ta płyta ma moc, wielką siłę przekazu – Zack de la Rocha i Tom Morello mówią tymi utworami, że wartości mają znaczenie, że warto dbać o innych, a nie tylko myśleć o własnej dupie i kieszeni. Więc kiedy okazało się, że jest album bardzo ważny dla muzyków z mojego kwintetu, to sięgnęliśmy po “Bombtrack” i zinterpretowaliśmy go na swój sposób. Znajdziecie go na płycie “Polka”.

Medeski Martin & Wood “Combustication”, 1998

Zawsze byłem zafascynowany grupami, które zgrywają się w garażu, budują tam swoje brzmienie i szlifują charakter. Właśnie tak zaczynałem – w piwnicy, od grania punka. I takiego “garażowego” grania brakowało mi w jazzie. Dlatego lubiłem klasyczne kwartety Coltrane’a czy kwintety Davisa, które grały po kilka lat ze sobą. Po prostu w to wierzę i mocno to czuję, że kiedy ludzie pracują ze sobą wspólnie, a najlepiej dłuższy czas, to są w stanie nagromadzić więcej energii niż grając solo. Fascynuje mnie umiejętność dobrania się instrumentalistów ze sobą w taki sposób, że powstaje między nimi chemia, a wielokrotność ich talentów owocuje znakomitą muzyką. Kiedy więc na mojej drodze muzycznej pojawiła się grupa Medeski Martin & Wood, to odnalazłem w ich graniu wszystko to, co znałem z punka i lubiłem w jazzie. Bo nie dość, że to trio pięknie “groovi”, to jeszcze jest zespołem z krwi i kości – pierwszą kapelą w jazzie, która wiele lat gra ze sobą, tworzy swój unikatowy styl oraz spójną komunikację dźwiękową, muzyczną i wizualną. “Combustication” to esencja MMW. Tam jest flow, jest kolektywne granie, improwizowanie i jest szczypta free jazzu. A poza tym, że to jest bardzo groovy, to oni doskonale wiedzą jak zgubić rytm, rozpuścić go w improwizacji, by potem do niego wrócić i znaleźć się w “tajmie”. Oto magia zespołu – jest time, ale nagle ginie. Nie ma go, ale wraca.

Jimi Hendrix “Are You Experienced”, 1967

Moim pierwszym instrumentem była gitara. To od niej zaczęła się moja przygoda z muzyką, więc język i brzmienie szczęściu strun na zawsze będą mi najbliższe. Więc kiedy pierwszy raz usłyszałem Hendrixa to dosłownie… rozsadził mi mózg! To już nie była tylko gitara, to były wszystkie instrumenty razem wzięte – istna trąba powietrzna, która zmiata wszystko, co napotka na swojej drodze i zostawia w głowie szum. Ale też Hendrix dał piękny przykład, jak ważne jest to, żeby być sobą. Grać swoje, robić muzykę tak, jak się ją czuję. I bez względu na to, ilu masz zazdrośników, którzy cię obgadują. Jimi często był wyśmiewany i poniżany. Jego styl bardzo długo był niedoceniany. Sam nie uważał, że jest wybitnym gitarzystą. Grał tak, jak czuł. Nie oglądał się na opinie innych, nikogo nie próbował naśladować. Choć uczył się od mistrzów. Odlatywał jednak wiele dalej niż oni. Grał całym sobą i całkowicie pod wpływem emocji. Docierał w takie miejsca, gdzie były już tylko zgrzyty, piski i sprzężenia. I nagle – bum! – rozwalał gitarę. Bo dalej nie było już nic więcej, nie było muzyki. Hendrix pokazał mi, jak ważna jest indywidualność. Dlatego cały czas jest dla mnie inspiracją, przykładem wytrwałości, samozaparcia, kierowania się intuicją.

Autechre “Tri Repetae”, 1995

To trzeci z album w dyskografii Auteche i pierwszy, z którym się zetknąłem. “Dziewicze” przesłuchanie tego krążka i… szok! Eureka. Nagle usłyszałem coś, co brzmi zupełnie inaczej niż wszystko, co do tej pory znałem. A to w świecie muzyki doświadczenie bardzo rzadkie, wręcz bezcenne. Zastanawiałem się nad tym, jak w 1995 roku można było zrobić muzykę, która brzmi inaczej niż wszystko, co powstało i zostało zagrane do tej pory. A dziś nadal zdumiewa mnie fakt, że muzyka Autechre ma tak długą datę ważności. Poziom muzycznego odjazdu, jaki zaserwowali na “Tri Repetae”, to było coś zupełnie nowego w świecie elektroniki. A jednocześnie miałem dziwne wrażenie, jakbym słuchał… klasycznych dzieł Bacha! Jarałem się oczywiście w tamtym czasie i również długo później innymi rzeczami z wytwórni WARP czy Ninja Tune, ale Autechre swoim poziomem oryginalności wystawali o jeden stopień powyżej całej elektronicznej sceny – ze Squarepusherem i Aphex Twinem na czele. Dlatego cieszę się, że miałem okazję poznać Roba i Seana, porozmawiać z nimi i przy okazji usłyszeć kilka ciepłych słów o naszej pracy, a zwłaszcza o tym, że pchnęliśmy ich muzykę w rejony, których się nie spodziewali (płyta “Pink Freud Plays Autechre” z 2016 roku – przyp. red.).

Siekiera “1984”, 1984/2008

Moja przygoda z muzyką Siekiery zaczęła się kiedy miałem kilka lat. Pewnego dnia zobaczyłem w telewizji teledysk do utworu “Misiowie puszyści (szewc zabija szewca)” i… zwariowałem! To było to! Totalnie oczarowało mnie to granie – bardzo proste, wręcz plemienne. Ale zarazem głębokie – o ogromnym ładunku emocjonalnym. Tak się wkręciłem w tę muzykę, że niedługo potem założyłem swój pierwszy punkowy zespół. Nazywał się… Nóż! A później zacząłem współpracę z kapelą Iwan Groźny. Ta fascynacja punk rockiem trwa zresztą do dziś, bo jakiś czas temu z zespołem Pink Freud zrobiliśmy interpretacje utworów “Idzie wojna” i wspomnianego “Szewca”. I wcale nie wykluczam, że nie będziemy dalej kontynuować tej zabawy – zwłaszcza, że w tym roku mija 10 lat od wydania płyty “Punk Freud”.

Dead Kennedys “Frankenrichst”, 1985

To była najlepsza kapela punkowa, jaką wtedy znałem. Z jednej strony kochałem punk rocka za to, że pozwala wyrazić się artystycznie przy pomocy nieskomplikowanych środków nawet ludziom, którzy niekoniecznie potrafią grać i śpiewać. Z drugiej jednak szukałem w tym graniu perfekcji, kultury muzycznej. I właśnie Dead Kennedys najbardziej realizowali moją wizję tej muzyki. Ich kompozycje były fajnie połamane, nieco skomplikowane rytmicznie, a moc grania w perfekcyjny sposób łączyła się z siłą przekazu – z przodu Jello Biafra robił totalną burzę przy mikrofonie, a ekipa za nim tworzyła piękną ścianę dźwięku. Mam i uwielbiam wszystkie ich płyty, ale najbardziej cenię “Frankenchrist”.

NoMeansNo “Wrong”, 1989

Moja kolejna wielka fascynacja – zespół petarda. Wielka miłość już z czasów post-punkowych, czy nawet post-core’owych. Tylko bębny, bas i wokal. Doskonały przykład na to, jak w dwójkę można robić muzykę, która jest gęsta i nic jej nie brakuje. Muzykę, która porywa siłą przekazu i budzi szacunek kompleksowym podejściem do całego procesu jej tworzenia i funkcjonowania na scenie niezależnej. A to wszystko wyrażające się hasłem “Do It Yourself”. Zrób to sam. A więc sam nagraj płytę, zaprojektuj okładkę, zorganizuj jej dystrybucję i promocję, a wreszcie przygotuj trasę koncertową. Muzykę NoMeansNo śledziłem od samego początku, ale najbardziej pokochałem “Wrong”. To również zespół ważny dla mnie dlatego, że dzięki niemu “przesiadłem” się z gitary na bas. Bo zrozumiałem, że tak naprawdę nie jest ważne na czym grasz, ale co i jak grasz. I ile wkładasz w to emocji, serca i duszy.

Wojtek Mazolewski “Chaos pełen idei”, 2016

Rezygnując z debiutu grupy Ramones z 1976 roku, który mocno mną wstrząsnął, na puentę tego zestawienia wybrałem – może nieco przewrotnie – płytę, w której mieszczą się po trochu wszystkie wyżej wymienione albumy. Jest ona po trochu soundtrackiem mojego życia. Abstrakcyjnym zlepkiem części fascynacji muzycznych przetworzonych na mój aktualny, osobisty język. Ten krążek zawiera wiele wątków auto-muzycznych. Począwszy od biegania po mieszkaniu z miotłą przy muzyce z teledysków Lady Pank, poprzez fascynację grupą Voo Voo i ich “Sno-powiązałką”, aż do magii muzyki i tekstów z płyt Klausa Mitffocha. Ta płyta wreszcie pokazuje, że nie zawsze jabłko pada niedaleko od jabłoni – przynajmniej jeśli chodzi o moje różne wyskoki muzyczne (śmiech).

PS. Najbliższe koncerty Wojtka Mazolewskiego:

6.05 – Wojtek Mazolewski / Chaos Pełen Idei feat. John Porter, Misia Furtak, Piotr Zioła, Vienio – Teatr im. J. Osterwy, Gorzów Wielkopolski
7.05 – Wojtek Mazolewski / Chaos Pełen Idei i goście – Polskie Radio Program 3, Warszawa (transmisja od godz. 19.05)
11.05 – Wojtek Mazolewski / Chaos Pełen Idei feat. John Porter, Piotr Zioła, Justyna Święs, Vienio -Stary Maneż, Gdańsk
12.05 – Wojtek Mazolewski / Chaos Pełen Idei feat. John Porter, Wojtek Waglewski, Justyna Święs, Piotr Zioła – Klub Muzyczny B17, Poznań
13.05 – Wojtek Mazolewski / Chaos Pełen Idei feat. John Porter, Misia Furtak, Piotr Zioła, Justyna Święs – Filharmonia Zielonogórska, Zielona Góra
14.05 – Wojtek Mazolewski Chaos Pełen Idei feat. John Porter, Justyna Święs, Piotr Zioła – Opera i Filharmonia Podlaska, Białystok
19.05 – Wojtek Mazolewski Quintet i goście: Katarzyna Nosowska, Natalia Przybysz, Justyna Święs, Wojciech Waglewski, John Porter, O.S.T.R. i Piotr Zioła – koncert specjalny z okazji 800-lecia Opola – Amfiteatr Opolski, Opole
20.05 – Pink Freud plays Autechre – Sala Koncertowa Radia Wrocław, Wrocław
27.05 – Wojtek Mazolewski Quintet i goście “3 Dźwięki Komedy” – Plac Biegańskiego, Częstochowa
28.05 – Wojtek Mazolewski Quintet – Kino-Teatr Powiśle, Sztum