Bieg Niepodległości, czyli 10 kilometrów dla Polski

11 listopada był dniem, w którym rzadko wychodziłam z domu. Nie czułam potrzeby uczestniczenia, ani nawet oglądania z pozycji kibica osławionego w stolicy Marszu Niepodległości. Wiem, że czułabym się niezbyt pewnie wśród petard, hałasu i dymu. Mimo rokrocznych deklaracji organizatorów Marszu, którzy twierdzą, że to patriotyczna, rodzinna celebracja, nie skusiłam się, by zabrać swoje hipernormatywne, 4-osobowe stadło na popołudniowy spacer w okolice, w których miał się on odbywać.

Stwierdziłam jednak, że doskonałym pretekstem do kultywowania mojego nowoodkrytego hobby (umiarkowany trucht, dla zdrowia) będzie organizowany co roku Bieg Niepodległości. Pierwszy Bieg Niepodległości miał miejsce 11 listopada 1989 roku i startowało w nim około stu amatorów. Ponoć niemałą sensację podczas pierwszych zawodów wywołał Lech Grobelny, rekin i aferzysta polskiego biznesu początku lat 90. Miał zjawić się na mecie wyścigu i mamić biegaczy nagrodami znacznie wyższymi, niż stać było na to organizatorów podlegających Urzędowi Miasta. Warszawski Bieg Niepodległości to dziś największa impreza biegowa w Polsce. W tym roku zarejestrowano piętnaście tysięcy biegających. Nie jestem wielką fanką tłumów i nigdy z tego względu nie pojechałam na duży festiwal muzyczny (teoretycznie rodzaj imprezy masowej, który powinien być bliższy mojemu sercu).

Videos by VICE

Ponadto, jeśli chodzi o moją wydolność i osiągi, to bardziej jestem truchtającą Bożeną z niedużego miasta, niż gibkim fitsterem. By podnieść się na duchu i zmotywować do udziału, wertuję zeszłoroczne wyniki biegu, począwszy od końca. Ci najwolniejsi byli naprawdę wyluzowanymi zawodnikami i kończyli zawody w okolicach godziny i dwudziestu paru minut. Po kilku chwilach spędzonych przy kalkulatorze obliczyłam, że zmieszczę się w limicie (2 godziny) nawet dziarsko maszerując. W pewnym momencie uśpiona, sportowa ambicja dała o sobie znać i zaczęłam ćwiczyć trochę więcej, niż zalecane osobom po trzydziestce 3×30 minut tygodniowo. Poprosiłam również moją koleżankę z pracy, Karolinę, by udzielała mi wskazówek. Karolina jest doświadczoną biegaczką i brała udział w ogromnej ilości zawodów, tak więc skwapliwie wypełniałam jej zalecenia, zarówno na parę tygodni przed startem, jak i w trakcie samego biegu.


Dla biegaczy, patriotów i całej reszty. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Żeby wziąć udział w Biegu Niepodległości, trzeba w terminie zarejestrować się na stronie, zapłacić 50 złotych opłaty startowej, a następnie odebrać z biura zawodów tak zwany pakiet: obligatoryjna koszulka w kolorze białym lub czerwonym, numer startowy, duży worek foliowy do zdania w depozycie, kilkanaście ulotek, próbki suplementów diety, publikacja z IPN i metalowy znaczek z Żołnierzami Wyklętymi. Przy rejestracji należy podać swój czas biegu na dziesięć kilometrów, by zostać przyporządkowanym do określonej strefy startowej, których sześć wyznaczył organizator. Najszybsi, czyli ci, którzy rzeczony dystans pokonują poniżej czterdziestu minut (naprawdę szybko) startowali z wystrzałem pistoletu startowego, czyli punktualnie o 11:11. Z moim (zakładanym) wynikiem poniżej 60 minut ustawiam się w przedostatniej strefie numer pięć. Każdy numer startowy zawiera specjalny czip, który rejestrował czas przekroczenia linii startu i mety.

W okolicach godziny dziesiątej parkuję samochód pod centrum handlowym Arkadia. 11 listopada wszystkie sklepy są pozamykane, ale budynek stanowi dobry schron przed zacinającym na dworze deszczem i śniegiem. Już przy wyjściu z parkingu można dostrzec biegaczy wykonujących figury rozgrzewkowe, przebierających się i witających ze znajomymi. Przy zakratowanym wejściu do drogerii Sephora spotkałam Bronię, Sławka, Marcina i Tomka. Bronia i Sławek przyjechali odwiedzić w Warszawie jednego ze swoich dorosłych synów i wspólnie postanowili przebiec okolicznościowy dystans. „To dobry sposób na uczczenie Święta Niepodległości. Jestem patriotką i ma to dla mnie duże znaczenie” – mówi Bronia, która dziesięć kilometrów pokonała w 01:07:31. Po wszystkim napisała, że bardzo lubi podczas biegu słuchać pieśni patriotycznych. „To piękne i wzruszające” – dodała w SMS-ie.

Janusz (00:50:35), Jacek (00:54:19) i Arek (00:44:21), trzej koledzy w okolicach pięćdziesiątki, stoją wyprostowani przy wejściu do Arkadii, każdy z nich w czerwonej koszulce. Dwóch z nich bierze udział w listopadowej imprezie już po raz siódmy – świadczą o tym pomarańczowe naklejki z oznaczeniem trzeciej strefy. 10 kilometrów poniżej 50 minut biegają raczej konkretni wyjadacze. Jacek, podobnie jak ja, celuje w czas poniżej godziny. To jego drugi Bieg Niepodległości. „W ten sposób chcemy uczcić odrodzenie polskiej państwowości” – mówi mi Janusz. „Z jednej strony odpowiada nam atmosfera, bardzo wspólnotowa, jeszcze z innej to zdrowy sposób na spędzenie tego dnia. Bieg to realizacja najważniejszego celu, jakim jest wolność, niepodległość”. „Podoba się nam dużo bardziej niż marsz” – dodaje Jacek. Zamierzają biec osobno, każdy liczy po cichu na własny życiowy rekord.

Magda przyjechała do stolicy z gminy Biały Bór w zachodniopomorskim. Anna, jej mama, dała się namówić na udział jako zawodniczka nordic walking. Jest emerytką i bardzo lubi zajmować się hodowlą kur. Magda z kolei jest związana ze sportem od lat: uprawiała kajakarstwo wyczynowe, teraz pracuje jako ratownik na basenie i trenerka. „Jest tu, w Warszawie, parę marszów, których nie powinno być. Taki bieg naprawdę łączy ludzi, a nie dzieli. Piętnaście tysięcy osób startujących, to robi wrażenie” – mówi Magda przed startem”.

Z Karoliną zostawiamy rzeczy w samochodzie, by uniknąć stania w kolejce do depozytu. Spotykamy Olgę, znajomą mieszkankę z okolicy, w której obie pracujemy. Olga jest młodą mamą na macierzyńskim. Biega od niedawna, ale idzie jej naprawdę przebojowo. W piątek uzyskała czas 00:54:06 (poczułam lekkie ukłucie zazdrości i podziwu). Olga biega od dwóch miesięcy, pozwala jej się to oderwać od codziennych obowiązków w domu. Była to jej czwarta zorganizowana impreza biegowa. W przyszłym roku chce spróbować półmaratonu.

Karolina, podczas Biegu Niepodległości obrała rolę mojego osobistego pacemakera, który po polsku bywa także nazywany zającem. Rolą zająca jest trzymanie określonego tempa tak, by osoby chcące pokonać dystans w wymarzonym czasie, mogły „przykleić się” do takiego zawodnika i odnieść osobisty sukces biegowy. Organizatorzy masowych biegów zatrudniają swoich zajęcy – na trasie można było ich rozpoznać po jaskrawożółtych kurtkach i biało-czerwonych, helowych balonikach, z wypisanym czasem, na który prowadzą chętnych. Jednak to nie to samo, co osobisty pacemaker. Karolina dopilnowała właściwej rozgrzewki, mimo że grupowa gimnastyka była zapewniona przez organizatorów przed samym startem. Zadbała również o spożycie węglowodanów i wypicie niewielkiej ilości wody.

Przed wejściem do centrum handlowego gromadzą się tłumy. Owinięta w szeleszczący koc z folii mijam stoiska sponsorów i organizatorów. W strefie startowej rozmawiam jeszcze z Bogusią i Ewą, które przyjechały z Łodzi. Obie są po sześćdziesiątce i celują w czas w okolicach 62 minut. Choć w Łodzi o 3 lat odbywa się lokalny bieg, wybrały Warszawę ze względu na łatwą trasę – po asfalcie, po linii prostej, bez podbiegów, czyli odcinków pod górę. Przez energiczne podskoki staramy się nie tracić temperatury. Przez głośnik płynie Mazurek Dąbrowskiego i biegacze, niektórzy wyraźnie poruszeni, przestają podskakiwać i machać rękami, stanęją bez ruchu i śpiewali głośno. Ja też śpiewałam: poczułam, że to rzeczywiście uroczysty moment i uroczysty bieg.

Gdy przekraczam z Karoliną czujniki startowe i przebiegam jakieś kilkaset metrów, do mety po drugiej stronie ulicy dobija właśnie zwycięzca biegu: Maciej Badurek (czas: 00:30:53). Bardzo szczupli, młodzi mężczyźni z czołówki biegną w niezwykły sposób, wyprostowanymi jak struna tułowiami, a ich nogi pracują jakby niezależnie od reszty ciała. Automatycznie zaczynam się prostować i przyspieszać, aż Karolina musi mnie trochę przystopować – ma wystarczyć mi sił do samego końca.

Prawie wszyscy biegacze mają na sobie okolicznościowe koszulki. Ci, którzy wybrali czerwone, biegną lewą stroną jezdni, ci w białych – z prawej. Karolina ciągle każe mi kogoś wyprzedzać i sunie do przodu z dużą samodyscypliną, która wprawia mnie w zawstydzenie. Normalnie biega znacznie prędzej, tymczasem dosłownie ciągnęła mnie, osobę o kondycji od średniej do kiepskiej (test Coopera, czyli bieg ciągły przez 12 minut: 2,21 km). Na punktach kontrolnych grają zespoły muzyczne: w repertuarze polskie pieśni patriotyczne w akustycznych, kameralnych aranżach instrumentalnych. Wzdłuż torów tramwajowych ustawili się kibice z transparentami, jest również sobowtór marszałka Piłsudskiego i dzieci, które wyciągają ręce do przybijania piątek zawodnikom.

Wśród biegaczy, których dzięki kołczingowi Karoliny wymijam, są seniorzy, ale też gimnazjaliści, niepełnosprawny mężczyzna o kulach i pary z małymi dziećmi w specjalnych wózkach do biegania. Wszyscy sprawiają wrażenie szczęśliwych, ale skupionych i poważnych. Ludzie uśmiechają się do siebie, przepraszają wyprzedzając, wszyscy równo sapią, pocą się. I biegną.

Za linią mety tłum jest już bardzo gęsty. Z każdej strony dobiega trzask migawek strzelających selfie i szelest rozdawanych przez organizatorów kocy termicznych. Zawodnicy błyskają tymi kocami jak złote medale. Cieszą się i dzwonią do bliskich, ściskają sobie ręce, szukają w tłoku znajomych. Wolontariusz-harcerz wręcza nam okolicznościowe medale, wodę, banana i napój izotoniczny o dziwnym smaku. Po ukończeniu intensywnego i długiego jak na mnie dystansu czuję się jak na haju, prawdopodobnie z tej radości, że w końcu mogę się zatrzymać. Przez głowę przemyka mi nawet pomysł, że może w przyszłym roku wystartuję jeszcze raz i pobiegnę trochę szybciej, jakbym zapomniała, że jeszcze pięć minut wcześniej, przed samą metą, jedyne, czego chciałam, to szybkiej śmierci.

Kiedy wracam już samochodem do domu, dobry humor mnie nie opuszcza. Pomyślałam, że mimo tej odbytej męki, ludzie chyba stają się dla siebie nawzajem – Polaków – lepsi, kiedy intensywnie ruszają się na świeżym powietrzu. Niekoniecznie z udziałem rac, petard i świec dymnych lub flag Facebooka palonych w zapadającym, warszawskim zmroku.

2 listopada ukazała się nowa książka Natalii Fiedorczuk pt. „Jak pokochać centra handlowe”