Dokładnie pamiętam dzień, kiedy z grubsza zniechęciłem się do Acid Drinkers, w czasach wczesnego ogólniaka jednego z moich ulubionych zespołów. To było w grudniu 2009 roku, przy okazji koncertu jubileuszowego na dwudziestolecie Kwasożłopów. Stwierdziłem wtedy, że nie chce mi się już oglądać ich na żywo, do dzisiaj zresztą trzymam się w tym postanowieniu – występ był kompletnie pozbawiony tej charakterystycznej energii, gadki Titusa bardziej irytowały niż zachęcały do zabawy a za najlepszy moment występu należało uznać gościnne wbicie Perły w “My Pick”. Później ukazał się sympatyczny, choć w gruncie rzeczy nie wnoszący wiele “Fishdick Zwei” oraz dwie płyty z Yankielem, które sprawdziłem głównie z sentymentu i do których raczej nie wracałem po premierowych odsłuchach. Wiadomość o premierze “PEEP Show” niespecjalnie mnie zatem ruszyła, choć mimo wszystko ciekawość po raz kolejny wygrała.
Ostatnia (i zarazem, niestety, pierwsza) płyta z Olassem – “Verses Of Steel” – była wprowadzeniem w lekko zastałe kości Acidów (po odejściu kierującego Acidów w odważne, niedostępne dotąd dla nich rejony Perły eksperyment z Lipą zdecydowanie nie wypalił) świeżego powietrza. I chociaż trudno zestawiać ze sobą Perłę i Olassa (pierwszy zakładał koszulkę Neurosis i starał się przemycać klimaty znane chociażby z jego macierzystego Guess Why, drugi obracał się w znacznie bardziej nowoczesnych klimatach i był dla grupy niczym nowy, porządnej klasy silnik), to obaj panowie wnieśli do kapeli dużo jakości – Yankiel zdecydowanie nie miał łatwego zadania wejścia w buty swoich poprzedników. Jednak po kilku latach i trzech autorskich albumach (kiedy to w ogóle zleciało?) na pokładzie Kwasożłopów można spokojnie powiedzieć, że dał sobie radę.
Videos by VICE
Ale do rzeczy. “PEEP Show” (“Paralysing Expansive Energetic Power Show”) to płyta na wskroś przewidywalna. Śmiało można powiedzieć, że nie ma na niej praktycznie ani jednego zupełnie nowego pomysłu. Ale czy to wada? Niekoniecznie. Nie trzeba odkrywać Ameryki, żeby zrobić coś fajnego.
Solówka Popcorna w “Let’em Bleed” zalatuje Kerrym Kingiem, mocny tekst tego utworu też zresztą może przywodzić na myśl Slayera (“A violent blood-bath session”). Do czasów z Olassem przenosi gnające, najbardziej współczesne na płycie “50 Don’t Slow Down”, które z rozpędu wchodzi z buta w głośnik. Bardzo cieszy obecność “After The Vulture”, które momentami przywodzi na myśl Flapjacka z czasów “Juicy Planet Earth”; plus dla Titusa za dość nieoczywiste podejście do wokali w zwrotkach. Może podobać się również singlowe “Become a Bitch” (niestety, po raz kolejny Kwasożłopy promują album mizerniutkim, schematycznym teledyskiem) z największym przebojowym potencjałem.
Standardowe kciuki w górę dla Ślimaka. Jego bębnienie da się rozpoznać od razu, z takim motorem napędowym Acidzi po prostu nie mają prawa nie napierać do przodu, zresztą takiego perkusistę chciałaby u siebie z pewnością niejedna kapela eksplorująca znacznie bardziej ekstremalne rejony. Popcorn też zaprezentował standardowo wysoki poziom i udowodnił, że większość gitarzystów w Polsce może mu co najwyżej polerować gryf. Yankiel, co zaznaczyłem już we wstępie, dobrze wtłoczył się w Acidową maszynę i – choć trudno spodziewać się po nim fajerwerków – to trzeba przyznać, że miejsce po lewej stronie Titusa obsadzone jest dobrze. A jak w ogóle należy odbierać dziś samego Titusa? To nadal sympatyczny gawędziarz, jednak znacznie bardziej dojrzały. Nie uświadczymy już jaj w stylu znanym z moich (i chyba nie tylko moich) ulubionych płyt sprzed dwóch dekad, ale już od dłuższego czasu (z wyjątkiem drugiego “Fishdicka”) coraz mniej w twórczości Kwasożłopów żartów muzycznych a ich teksty (czego potwierdzeniem jest też “PEEP Show”) mają raczej gorzki wydźwięk. Wokalnie nie ma progresu, ale nie ma też regresu – można się było tego spodziewać. Titus nadal potrafi potężnie ryknąć (“Heavenly Hellfucker”), nadal zaciąga poznańskim angielskim – w dużym skrócie, jest doskonale znanym Titusem (“Monkey Mosh”), którego zwyczajnie trudno nie lubić.
To teraz nieco o minusach. Jest energia, jest mięcho, ale niestety nie poczułem się sparaliżowany. Nie mogę przekonać się do “The Cannibal”, nie powala też “Sociopath” (choć dość pesymistyczny tekst tego numeru intryguje), jeśli chodzi o diamentowe kawałki to “Damned Diamonds” z wydanego już 14 (!) lat temu ostatniego krążka z Perłą przekonuje znacznie bardziej niż “Diamond Throaths”. Na pierwszy rzut ucha wszystko brzmi – w dużym skrócie – klasycznie, jednak od pewnego czasu brakuje Acidom jakiejś iskry bożej. Ale mimo wszystko nie ma co załamywać rąk. Jasne, poziomu “Infernal Connection”, “High Proof Cosmic Milk” czy nawet niedocenianej “Acidofilii” “PEEP Show” nie osiągnął, ale generalnie to dość równy (momentami chyba aż zbyt równy, trudno po pierwszych przesłuchach zapamiętać konkretne numery) materiał, zresztą Kwasożłopy to patrząc przez pryzmat całej dyskografii naprawdę solidna ekipa. Zastrzeżenia moża mieć jeszcze do okładki. Białe, dość nieacidowe tło, może kojarzyć się co prawda z drugą częścią “Fishdicka”, ale na dobrą sprawę wygląda jak średniej jakości beta projekt. Sam layout też specjalnie nie przekonuje – może nie jest tak nietrafiony, jak Titus w ciąży (znów wracają wspomnienia “Acidofilii”), ale front dwóch pierwszych płyt z Yankielem zdecydowanie lepiej korespondował z zawartością.
Jeśli chodzi o tytuł tego tekstu, to nie jest to tylko zabieg mający na celu zwrócenie uwagi czytelników znaną marką. W czasach, gdy na siłę szuka się polskiego Leo Messiego, polskiego Justina Biebera czy polskiego Brada Pitta, to Acid Drinkers bez większej żenady można nazwać polskim Motörhead. Przede wszystkim nie da się pozbyć dobrze znanego wrażenia już to kiedyś słyszałem, a i wszelkie (wizualne i nie tylko) porównania Titusa z Lemmym, choć oczywiście na wyrost, mają coś w sobie i wywołują uśmiech. To zresztą był komplement.
“PEEP Show” to dokładnie taki materiał, jakiego można było się spodziewać po przesłuchaniu “La Part Du Diable” i “25 Cents For a Riff”. Przede wszystkim jest cały czas do przodu – choć oczywiście w kontekście muzyki, a nie rozwoju. Nazywanie Acid Drinkers kalifornijskim thrashem to cały czas dość spory skrót, ale w tym przypadku jednak chyba najbliższy prawdzie. Ze wszystkich trzech autorskich płyt nagranych z Yankielem to właśnie “PEEP Show” jest albumemm, który ma potencjał do najdłuższego utrzymania się na moich słuchawkach. Po starej znajomości – czwórka na małych szynach.