„Tak wyglądał lans na Krupówkach 100 lat temu” – spiker ogłasza z góralskim akcentem (trudno powiedzieć, na ile autentycznym), kiedy zawodniczki i zawodnicy prezentują się na podium przed wyścigiem. Czego tu nie ma! Futra, kożuchy, pięknie wyszywane spodnie, pieczołowicie dziergane swetry – wszystko powyciągane z piwnic i szaf dziadków i babć, ewentualnie tutejszych lumpeksów. No i sprzęt: drewniane narty ze sprężynowymi zapięciami wydają się gotowe ukarać złamaną kością najmniejszy błąd. A wszystko w otoczeniu prześwietnej górskiej przyrody. Ale nie ma czasu się przyglądać, bo właśnie ktoś proponuje łyk czegoś mocniejszego.
„Jajo” lub, bardziej oficjalnie, „Zjazd na starym sprzęcie” to impreza tworzona przez zakopiańczyków dla zakopiańczyków. W wielkanocny poniedziałek pół miasta zbiera się pod największym, wybudowanym tuż przed wojną, górskim schroniskiem w Tatrach – ale zawody wydają się tylko wesołym pretekstem, żeby spotkać masę znajomych, pogadać, no i strzelić „banię”, jak górale określają picie wódeczki.
Videos by VICE
Poruszam się z bandą zakopiańskich ziomów, najbliżsi jeszcze z czasów, gdy przyjeżdżałem tutaj z babcią na wakacje – ale staram się możliwie dobrze ukrywać swoje miejsce zamieszkania. Górale nie darzą warszawiaków specjalną sympatią – chciałbym mówić, że niezasłużenie, jednak kiedy jakiś przychlast próbuje wjechać na trasę narciarską swoim SUV-em albo dzwoni do dyrekcji parku narodowego dziwiąc się, że górskie szlaki nie są przysypane solą i piaskiem, można się spodziewać, że będzie to obywatel naszej stolicy.
Warszawiacy przyzwyczaili górali do swojej obecności i swoich „dudków” już dawno – jeszcze w 1902 roku pewien stołeczny pisarz oburzał się w prasowym artykule, że gazda nie chciał przyjąć za nocleg wódki (i pytał, czy nasz turysta nie ma ze sobą przypadkiem odrobiny koniaczku). Z rozmów z miejscowymi jasno da się wyczytać, że bez turystycznej gotówki lokalna gospodarka by się zawaliła – jednak ten dumny górski ludek nie byłby w stanie przyjąć poddańczego uniżenia. Sarkastyczny stosunek do Warszawy stanowi dla nich wentyl bezpieczeństwa – a poza tym to kochani ludzie.
O „Jaju” dowiedziałem się trochę przypadkiem, grając dwa dni wcześniej z góralską ekipą w pewną niezbyt legalną grę karcianą. Mój kumpel Mirek zachęcał mnie do późniejszego wyjazdu, roztaczając przede mną wizję wódczanego eldorado. Miał to być swoisty kontrapunkt do wigilijnej „Pasterki”, podczas której zakopiańskie tłumy wędrują pod górę, w założeniu kierując się ku niewielkiemu górskiemu kościołowi – ale większość zatrzymuje się w okolicach stacji benzynowej, żeby baniować w imię nowonarodzonego Chrystka. Spodziewałem się właśnie tego rodzaju niezobowiązującej najebki i nawet nie brałem ze sobą aparatu.
Pierwszą banię strzelamy jeszcze w domu, wyruszając kilkuosobową załogą z chaty moich kumpli. Zanim dojdziemy na górę, banie będą jeszcze trzy albo cztery, poleci też bacik na świeżym powietrzu (zakopiańczycy zdają się stronić od popularnych gdzie indziej stymulantów w rodzaju mefedronu czy spida, chętnie sięgają za to po wszelkie psychodeliki – Podhale to prawdziwa stolica sportów grzybowych). Picie w górach wiąże się też ze specyficznym ceremoniałem: kieliszek jest jeden i przed wychyleniem musisz wskazać, do kogo pijesz – życząc zdrowia albo po prostu mówiąc „bania” – następnie uzupełniasz zawartość i przekazujesz wraz z butelką wybranej osobie.
Po przekronczeniu przez nas granicy parku narodowego, zaczynają się buntować moje przeżarte imprezami zatoki – zapewne zszokowane brakiem warszawskiego smogu w powietrzu (ale oszczędzę wam szczegółów). Pomaga stoisko z naturalnie schłodzonymi bronkami, które ktoś zmyślnie postawił przy wejściu, ratując mnie tym od smutnej śmierci w bezdechu. Pytam moich ziomów, czy nikt nie zhaltuje mnie za otwartą butlekę, ale uspokajają – w górach nie ma już nadgorliwych zakopiańskich policjantów, nazywanych tutaj „pałkarzami”. Zresztą, wszyscy obok niosą w siatach browary i nikt chyba nie pomyślałby, że planują je wylać.
Przemykamy jeszcze obok bramek biletowych obstawionych przez ludzi z Tatrzańskiego Parku Narodowego: kumple sugerują, żebym udawał zakopiańczyka, wyraźnie oburzeni, że kasy pracują w świąteczny dzień. Podejrzewają jakiś wałek, tym bardziej, że nikt nie wystawia paragonów – wygląda na to, że wałki na terenie parku zdarzają się nagminnie. Moi ziomale nazywają struktury TPN „folwarkiem zwierzęcym”, wspominając np. fortuny zbijane na drewnie z drzew przewróconych przez halny wiatr. Jeden z narciarzy wspomina, że zakopiańskie środowisko społecznikowsko-snowboardowe wystawiło w lokalnych wyborach własnych przedstawicieli – ale ten, który zgarnął mandat i wszedł w tutejsze struktury, szybko zapomniał o ideałach, które kiedyś mu przyświecały. Smutne, ale nie miałem kiedy się nad tym rozwodzić, bo przyszedł czas wypić banię.
Na miejsce docieramy w momencie, gdy zawodnicy prezentują się na podium. Ktoś wcześniej wspomniał mi, że wszyscy uczestnicy wyścigu muszą być ubrani w tradycyjne stroje góralskie, ale za cholerę nie oczekiwałem takiej rewii stylówy. Organizatorzy wymagają jak najbardziej tru ciuchów – Kuba (prywatnie mistrz Polski w zjazdach na snowboardzie) mówi, że dostał ujemne punkty za kijki z lat 70. „Nie chodzi wyłącznie o przedwojenny styl – w zeszłym roku zjeżdżał tu facet w żarówiastym stroju Burtona z lat 80., jednym z ich pierwszych projektów” – wyjaśnia mi niepisane zasady. Jego kumpel Marcin, który jechał z autentycznym bambusowym kijem (bo kiedyś używano jednego, a nie dwóch kijków), częstuje mnie na odchodnym domowej roboty śliwkową nalewką. Bania!
Pogoda na dworze – przepraszam, na polu – bardzo dopisała. Z nieba sypią się płaty śniegu, czasami zza chmur wyziera słońce. W poprzednich latach było ponoć znacznie cieplej, a śnieg pokrywał wtedy najwyżej połowę stoku. Wtedy trzeba było organizować biegowe kategorie, tym razem skończyło się na slalomie. W grubo minusowej temperaturze mój starożytny ajfon zaczyna odmawiać posłuszeństwa, dlatego nie udaje mi się zrobić kilku wspaniałych fot – choćby ziomka, który przechadzał się z pięciolitrowym, szklanym baniakiem cytrynówy przy pasie i częstował nią każdego; ani jego kumpla z dwumetrową strzelbą na plecach, najwyraźniej zdolną powalić brunatnego niedźwiedzia. Od pewnego momentu postanawiam – w imię rzetelnego dziennikarstwa i wolnych mediów – trzymać telefon w swoich kalemajtach, które przezornie włożyłem z rana. Sprawdziło się słyszane wiele razy powiedzenie, że z górami nie ma żartu! Dzień wcześniej od śniegu rozkleiły się moje – zdawało się, że potężne i solidne – wojskowe buciory: tu z pomocą przyszedł „najlepszy przyjaciel punkowca” czyli tapicerski zszywacz, bo weź tu znajdź szewca w święta na katolickim Podhalu.
Skoro jesteśmy w temacie religii, to przy którymś baciku z rzędu rozmowy schodzą i w tę stronę. „U nas jest tak, że każdy jest wychowywany po katolicku, a jak ma 18 lat, to już sobie wybiera. Ja tam do kościoła nie chodzę – chodzę w góry i tam sobie siadam” – tłumaczy mi Mirek w całym tym rozgardiaszu. Góralska obyczajowość ewidentnie się zmienia. Pamiętałem Podhale jako bastion drapieżnego polskiego turbokapitalizmu, kiedyś prawie dostałem w czapę za afiszowanie się z syndykalistycznym zacięciem (a może chodziło o to, że bajerzyłem nie z tą góralką, co trzeba?) – tym razem moi rozmówcy wkurzają się razem ze mną, że podatki w Polsce płacą tylko pracujący ludzie, a wielkie korpo pokazują im środkowy palec.
Ale zrobiło się już dość późno, słońce skrywa się za drzewami, stok i butelki pustoszeją. Część drogi ze szczytu trasy udaje mi się pokonać na oryginalnych TOPR-owskich noszach z ratanu, z którymi pod koniec imprezy zjeżdża jeszcze dwóch właśnie poznanych zawodników. Po ogłoszeniu listy zwycięzców, którzy w nagrodę otrzymują… hm, pamiątkowe dyplomy (w swojej prawie dwudziestoletniej historii – nikt nie był mi stanie powiedzieć konkretnie, która to odsłona – impreza nie doczekała się sponsorów i materialnie wartościowych nagród) ruszamy jeszcze na banię do schroniska. Tutaj udaje mi się zgubić wszystkich swoich znajomych i poznać paru nowych, potem wypić banię – a dalej to już nie bardzo pamiętam.