​Poszedłem na kurs „Jak nie czuć się zerem gdy nic ci nie wychodzi”

Ilustracje: Maciek Piasecki

Życie to niełatwa sprawa. Często wymaga wielu umiejętności, które leżą poza naszym zasięgiem (np. nie ma nic gorszego niż LAN party na którym jako jedyny gracz nie potrafisz zdobyć nawet jednego headshota). Najzdrowiej jest się z tym po prostu pogodzić, jednak w czasach, kiedy każdy drze ci się w twarz, że jesteś zwycięzcą (a jeżeli nim nie jesteś, to najwyższy czas nim zostać) sztuka godzenia się z samym sobą nie jest prosta.

Kiedy po mojej tablicy przemknęło wydarzenie „Jak nie czuć się zerem gdy nic ci nie wychodzi” (zachowano oryginalną pisownię) pomyślałem tylko jedno: „Idę!”. Chociaż sam impuls wynikał z potrzeby przyśmieszkowania wśród znajomych, jednak jak to bywa, po czasie nadeszła refleksja, że to jednak może się przydać. Zawsze byłem sceptyczny wobec szkoleń i wszystkiego co z nimi związane. Gdy kończyłem liceum jeden z moich znajomych swój wybór psychologii umotywował chęcią zostania coachem, inny już w drugiej klasie deklarował potrzebę przyjęcia coachingowej łaski na siebie – kwitowałem to śmiechem albo kwaśną miną. Jednak miewam takie dni, że leżę na kanapie przygwożdżony otaczającym mnie powietrzem i kontemplując kolejne porażki. Ten stan mija, ale może się specjaliści mogliby mi powiedzieć, jak go natychmiast przerwać i wziąć się natychmiast do pracy?

Videos by VICE


Dla wszystkich, którzy czasem czują się zerem. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Samo wydarzenie „Jak nie czuć się zerem gdy nic ci nie wychodzi” jakoś nie zachęcało, może poza tytułem i zamyślonym lisopsem wpatrzonym w dal na pola terrasowe. Mój wewnętrzny śmieszek był gotów oddać te cztery dychy, by tylko zobaczyć jak wygląda to nie bycie zerem. Licznik fejsbukowy deklarował, że 6 tys. ludzi obserwuje event (obecnie to ponad 20 tys.), więc chyba nie tylko ja byłem zainteresowany. Na tablicy wydarzenia, poza górą przeróżnych memów (żabka Pepe albo najlepszy mówca motywacyjny w historii polskiego internetu, Testoviron), trafiały się też rodzynki w postaci trenerów osobistych, którzy próbowali wybić się na fali popularności kursu. Oni niejednokrotnie wdawali się w dyskusje z trollami udających innych trenerów osobistych, i w końcu jedni próbowali udowodnić drugim, dlaczego ich metody są najlepsze. Jeżeli jednak myślicie, że ludzie zawalili skrzynkę mailową organizatorów, to jesteście w błędzie. Z tych 5,8 tys. osób, które zadeklarowały kliknięciem udział w wydarzeniu, do prowadzących napisało dokładnie 40 osób. 0,68% całości.

Na pierwszy termin zajęć nie przyszedłem, ponieważ o nich zapomniałem. Niezły początek. Żeby nie wyjść na kompletne zero, spróbowałem jednak jeszcze raz. Gdy dotarłem na miejsce, nie czekała na mnie zamknięta w szkle przestrzeń oświetlona zimnym światłem jarzeniówek (zawsze gdy spoglądałem na okładki „Coachingu” w kiosku miałem wrażenie, że to środowisko naturalne trenerów osobistych), a małe mieszkanie zawalone książkami i para ludzi w klapkach. Wszędzie dało się dostrzec jakieś ślady samodoskonalenia, a to na ścianie było jakieś hasło motywujące, a to na kartce samoprzylepnej była ciekawostka (czy wiecie, że 70% ludzi nigdy nie widziało śniegu?). Tomek – były pracownik korporacji, w krótkich spodniach i długich włosach spiętych gumką – oraz Kasia – jego partnerka, ubrana w szarawary oraz luźny sweter opadający na ramię – nie wyglądali jak ludzie z pism psychologicznych dla profesjonalistów, ale raczej jak para niezbyt ortodoksyjnych hipisów.

„Cześć, cieszymy się, że dziś mamy komplet, bo poprzednim razem przyszły 3 osoby” – Tomek rozpoczął zajęcia. Wśród dziesięciorga uczestników były dwie początkujące coacherki, inni przyszli na warsztaty, bo są bezrobotni, jeszcze inni nie radzili sobie w relacjach społecznych albo w swojej diecie, przez co nie rzeźbili swojej sylwetki tak, jakby tego chcieli. Poza tym też pojawiały się problemy bardziej prozaiczne jak kolejny raz przypalony olej czy niewyczyszczona kocia kuweta. Jedna uczestniczka czuła się wiecznie zgorzkniała i szukała na to rozwiązania. Nieprzerwanie patrzyła na wszystko z kontestującym dystansem. Gry wyszliśmy na przerwę nie omieszkała twardo zaznaczyć, że nie wierzy w tego typu warsztaty i sama do końca nie wie dlaczego się tu znalazła. Byłem też ja.

„Wydaje mi się, że aby wykonać ten ruch i naprawdę zapisać się na takie warsztaty, trzeba mieć sporo dystansu do siebie. Jest to dosyć odważne, przyznać przed sobą: tak, czasem czuję się zerem. Może niektórym samo zapisanie się na warsztaty pomaga już na tyle, że nie potrzebują na nie przychodzić” – mówił mi Tomek już po wszystkim.

Za 40 złotych otrzymaliśmy 6-godzinne warsztaty, podzielone na dwa dni po trzy godziny. Niektóre rady były sensowne, ale nie mogło zabraknąć klasyki, czyli gumki na ręku – pamiętam jak przez całą szkołę zakładano mi ją na rękę, by rozwiązać moje problemy z zapominalstwem. Za każdym razem, gdy o czymś nie pamiętałem, miałem sobie strzelać nią w rękę. Gorzej, że zapominałem o niej samej. Tym razem gumkę otrzymała osoba o szczególnie sceptycznym nastawieniu i gdy myślała negatywnie, też miała ją naciągnąć. Miała dać znać na następnych zajęciach czy metoda jej pomogła. Tego niestety się nie dowiedzieliśmy, bo na kolejnym dniu już się nie pojawiła.

A szkoda, bo kolejny dzień przyniósł – zupełnie szczerze – ciekawe i przydatne wiadomości. Kasia i Tomek nie próbowali w nas „obudzić wewnętrznej siły” ani nie rekomendowali „opuszczenia swojej strefy komfortu”. Zamiast tego podali nam zestaw narzędzi, który pozwala ich zdaniem na ogarnięcie własnych myśli. Poznaliśmy coś, co nazywa się kwadratem atrybucji – technikę, która może pomóc zdiagnozować, w jakich kategoriach siebie postrzegamy jako zero. Czy urodziłem się jako zero? Czy czuję się jak zero, bo się nie postarałem? Jestem zerem przez pecha? A może czuję się jak zero, bo brakowało mi umiejętności?

Przez chwilę sam wskoczyłem na falę kołczingowego entuzjazmu i dałem się ponieść atmosferze samodoskonalenia. Chłonąłem kolejne diagramy i metody, w pięciu palcach odnajdywałem pięć pytań pozwalających określić, czy dana myśl jest zdrowa czy nie. Zdaje się, że podobna fala entuzjazmu ogarnęła też resztę uczestników, bo w ostatniej godzinie gdy na forum grupy każdy omawiał swoje problemy, nikt nie miał oporów, by się dzielić i tworzyć specjalne karteczki przeznaczone dla innych. Oczywiście, moja zerowa pamięć nie pozwala mi przypomnieć sobie co sam dostałem.

Może te 6 godzin spędzonych na warsztatach nie otworzyło mojego trzeciego oka optymizmu albo ósmego czakramu charakteru, jednak zrozumiałem, że niektórzy rzeczywiście potrzebują tego typu okazji, by poczuć się lepiej i w zgodzie z samym sobą. Nie ma też w tym nic złego. Gorzej jak zaczynamy chodzić na tego wydarzenia, by odnaleźć akceptację w bezpiecznym, kontrolowanym środowisku, w dodatku płacąc za to pieniądze. Nadal ze mnie żaden entuzjasta kołczingu i, mimo, że było całkiem przyjemnie, to raczej nieprędko pokażę się na takim wydarzeniu. A teraz spadam, by ironicznie wziąć udział w kolejnych facebookowych eventach.