Czego nauczył mnie wypadek motocyklowy, w którym prawie straciłem życie

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE Australia.

W gardle czułem smak ciepłej krwi. Zataczałem się po poboczu drogi w poszukiwaniu mojego motoru i powtarzałem sobie, że wszystko gra. Nie miałem zwidów – po prostu nie chciałem przyjąć do wiadomości, że jestem ciężko ranny. Miałem już za sobą niejedną kraksę i zawsze od razu wsiadałem z powrotem na motor. Po prostu tak się robi: znajduje się motocykl i jedzie dalej. Jednak tym razem miałem na sobie tylko jeden but, a kask też gdzieś się zapodział. W dodatku nie mogłem ustać na nogach, co również zazwyczaj nie miało miejsca.

Videos by VICE

Leżałem na plecach i próbowałem samego siebie przekonać, że nic mi nie jest. Padał deszcz i było zimno jak diabli, ale mój brzuch i klatka piersiowa płonęły żywym ogniem. Później dowiedziałem się, że miałem pękniętą przeponę, nerkę, wątrobę i śledzionę. Złamałem większość żeber i słyszałem, jak trzeszczą przy każdym oddechu. Dwa z nich przebiły moje prawe płuco. Oba płuca się zapadły i zalewała je krew; za każdym razem, gdy próbowałem nabrać powietrza, słyszałem dziwny bulgot. Pomyślałem: „No, to koniec. Tym razem dopiąłeś swego”.

Zawsze lubiłem kusić los. Ryzyko dawało mi kopa. Za każdym razem, gdy udało mi się wyjść cało z niebezpieczeństwa, czułem, że moje życie ma sens. Aż w końcu się doigrałem. Jechałem 70 km/h w ulewnym deszczu i nie zauważyłem ronda.

Pamiętam, że gdy tak sobie leżałem, krztusząc się i rzężąc, czułem straszne rozczarowanie i wściekłość na siebie samego. Nie chciałem zdechnąć na poboczu jak potrącony pies w tym pieprzonym deszczu. Nie byłem zadowolony z życia, które wiodłem, ani z 26-letniego człowieka, jakim byłem. Chciałem dostać drugą szansę.

Karetka zabrała mnie do szpitala w Bathurst, gdzie lekarze wprowadzili mnie w stan śpiączki farmakologicznej, zrobili 14 transfuzji i rozkroili od mostka po pachwiny. Sześciu chirurgów przyleciało z Sydney i na zmianę fastrygowało moje wnętrzności. Następnie przewieziono mnie helikopterem na oddział intensywnej terapii w Westmead, gdzie przez cztery dni leżałem z otwartym brzuchem. Spałem jeszcze trzy tygodnie.

Gdy się obudziłem, moje ciało było całkowicie uzależnione od aparatury podtrzymującej życie. Nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem mówić. Byłem sam ze swoimi myślami i jedyne czego chciałem, to dalej spać. Przez pierwszy tydzień po przebudzeniu niewiele kojarzyłem przez końskie dawki leków, ale pomału zaczęło do mnie docierać, że moje życzenie się spełniło i oto otrzymałem swoją drugą szansę.

Z biegiem dni dostawałem coraz mniej leków i zaczęła się we mnie rozpalać determinacja. Nie goiłem się najlepiej, ale byłem pewien siebie i pełen samozaparcia. Jedyne co miałem to czas, więc wykorzystałem go, by przepracować błędy, które do tej pory popełniłem i pogodzić się z własnym życiem.

Nagle jednak wszystko się posypało. W sali obok, dosłownie parę metrów ode mnie zmarł 10-letni chłopiec, który walczył o życie po wypadku samochodowym. Nie mogłem się z tym pogodzić. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego ja przeżyłem, a on nie. Całe lata brałem moje życie za pewnik i nadal robiłem plany na przyszłość. On już nie miał przyszłości. Nie potrafię wyrazić, jak podle się czułem, gdy o tym myślałem.

Gdy moja głowa zaczęła się poddawać, w jej ślady poszło całe ciało. Nie polepszało mi się przez infekcję, której ogniska lekarze nie potrafili znaleźć. Zapomniałem już, jak to jest normalnie jeść i pić. Mdliło mnie od smaku krwi, miałem dość załatwiania się do plastikowego worka i cholera mnie brała za każdym razem, gdy ktoś przychodził ze szpitalnej kaplicy, żeby prawić mi kazania o życiu i śmierci.

Wszystkie ilustracje Michael Dockery

Zakażenie się pogarszało. Około siódmego tygodnia po wypadku lekarze przypadkiem natrafili na jego źródło. Odłączyli mnie od aparatury, która pomagała mi oddychać i dostałem tak silnego ataku kaszlu, że dosłownie pękłem w szwach. Musieli mnie zabrać z powrotem na stół operacyjny, żeby powkładać moje wnętrzności na miejsce. Szczęście w nieszczęściu, bo przy okazji odkryli infekcję przeżerającą moje kiszki.

Dostałem ciężkie antybiotyki, a doktor ostrzegł mnie, że jeśli jeszcze raz kichnę albo kaszlnę, to może być mój koniec. Przez dwa tygodnie nawet nie drgnąłem. Wiedziałem, że to moja ostatnia szansa. Skupiłem się na oddychaniu i ze wszystkich sił starałem się pozostać przy życiu.

Po zwalczeniu zakażenia moje ciało zaczęło zdrowieć. Po dziesięciu tygodniach od wypadku oparty na chodziku kuśtykałem szpitalnym korytarzem. Za pierwszym razem dotelepałem się do drzwi i zwinąłem z bólu na podłodze. Mój tułów w jednym kawałku utrzymywały chirurgiczne zszywki i gorset; najmniejszy ruch stanowił dla niego ogromne obciążenie. Moje mięśnie były w strzępach po tym, jak chirurdzy poszlachtowali mnie podczas operacji.


Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Gdy wypisali mnie do domu, skupiłem się na odbudowie mojego ciała. Początkowo tylko przewracałem się z boku na bok, ale każdego dnia wracały mi siły i wkrótce zacząłem wstawać wcześnie rano, żeby ćwiczyć chodzenie. Pierwszego dnia dotarłem do skrzynki na listy, drugiego kawałek dalej, następnego na drugą stronę ulicy itd.

Wróciłem do pracy po pięciu albo sześciu tygodniach od opuszczenia szpitala – możliwe, że trochę za wcześnie, ale strasznie się nudziłem. Katowałem się ćwiczeniami do chwili, gdy odzyskałem na tyle dużo władzy w ciele, że zacząłem znów chodzić na siłownię i jeździć na motocyklu.

To chyba najważniejsze, co wyniosłem z tego doświadczenia – żeby doceniać kontrolę nad własnym ciałem. Czuję, że lepiej rozumiem siłę umysłu i kruchość ciała, to, jak razem pracują. Sporo od tamtej pory czytałem, jak nasze procesy psychiczne wpływają na działanie organizmu, więc staram się być panem swoich myśli. Żyję i jestem zdrów – do pewnego stopnia wierzę, że oszukałem los samą siłą woli.

Więcej tekstów Jessiki znajdziesz na comfortisforwimps.com.