Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE Canada
Jeżeli kiedykolwiek nie miałeś grosza przy duszy, a chciałeś kupić jakieś dragi, na pewno przyszło ci na myśl, żeby samemu zostać dilerem. Czego nie kochać w tej robocie? Łatwo się do niej wkręcić, nie potrzebujesz CV, wśród (niektórych) znajomych od razu zyskujesz łatkę spoko gościa i hajs też jest nie najgorszy. Dilerka kusi jak piguły na porost fiuta – tyle że w przeciwieństwie do twojego ptaka, zarobki rzeczywiście staną się większe. Jak na razie sprzedaż prochów to chyba naprawdę jedyna robota, która pozwala się błyskawicznie wzbogacić. A przynajmniej dopóki narkotyki pozostają nielegalne.
Videos by VICE
Jasne, to niezgodne z prawem. W zależności od tego, gdzie żyjesz i co sprzedajesz, jeśli przyskrzyni cię policja, czekają cię różne konsekwencje – niektórym uda się z tego wywinąć jedynie z pouczeniem, inni dostaną dożywocie. Jeżeli decydujesz się sprzedawać narkotyki, musisz być świadomy tego, że podejmujesz spore ryzyko i któregoś dnia możesz za to beknąć.
Z wypowiedzi naszych rozmówców wynika, że większość dilerów – jeżeli nie wszyscy – chociaż raz w życiu ledwie uniknęła wpadki. Poprosiliśmy więc trzy osoby, które cudem wyślizgnęły się policji, ochronie i wydziałowi antynarkotykowemu, by opowiedziały nam o swojej największej wtopie.
„Dom”
21 lat
Toronto
Sprzedawał kokainę; teraz „już tylko trochę trawki”
Pierwszy raz sprzedałem koks, gdy miałem 18 lat. Chciałem przestać ćpać i musiałem się pozbyć własnych zapasów. Już od roku zdrowo wciągałem na imprezach, ale po osiemnastych urodzinach zacząłem również brać w wolnym czasie – głównie rankami albo kiedy miałem do wykonania jakieś ważne zadanie. Nie były to duże ilości, gdzieś tak jedna trzecia kreski. Czasami zastępowało mi to kawę.
Byłem bystrym – ok, to brzmi pretensjonalnie – wydawało mi się, że byłem bystrym dzieciakiem i szybko zauważyłem u siebie początki uzależnienia. Pomyślałem więc: „Hej, podejdę do tego jak prawdziwy człowiek interesu”. Miałem w domu jeszcze prawie cztery gramy, więc zacząłem zasypywać znajomych wiadomościami typu: „Chcesz trochę?” czy: „Mam śnieg. Wal do mnie”.
Potem – wybaczcie kiepski dowcip – poszło jak lawina. Kupowałem kokę od innego dilera, żeby potem w ciągu tygodnia sprzedawać nawet po 60 gramów. Namówiłem też kilku znajomych, żeby ją ze mną rozprowadzali, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu – zachowywali się jak kompletni debile. Byli totalnie nieostrożni, zero rozwagi.
Później nadal opychałem podobną ilość, ale nie korzystałem już z tak wielu źródeł i zacząłem używać jednorazowych komórek. Moim klientom prochy dowoził tylko jeden chłopak i nawet on nie wiedział, kim jestem. Kontaktowaliśmy się jedynie telefonicznie.
Co zabawne, wszystko to działo się, gdy chodziłem jeszcze do szkoły. Nie miałem w związku z tym żadnych problemów, pomijając fakt, że nadal ćpałem własny towar. Nie jakoś strasznie dużo, ale lubiłem się sztachnąć przed robotą albo kiedy chciałem się lepiej skupić. Pewnego razu za bardzo przykozaczyłem i ukryty za książkami w bibliotece wciągnąłem kreskę. Zrobiłem to błyskawicznie i – jak wtedy mi się wydawało – cicho, ale jakieś 10 minut później z windy wysiadło pięciu czy sześciu ochroniarzy i ruszyli w moją stronę. Gdy wskazali na mnie palcem, poczułem, że zaraz zejdę z przerażenia. Skończyło się na tym, że pognałem do kibla i spuściłem [te osiem gram], które miałem przy sobie. Potem udałem załamanie nerwowe, bo nie chciałem, żeby mnie o cokolwiek wypytali.
Tamta sytuacja mnie konkretnie wystraszyła. Miałem coraz większe problemy z rozprowadzaniem towaru, a przede mną była jeszcze połowa liceum. [Zarobiłem] wystarczająco pieniędzy, żeby przez kolejne sześć, siedem miesięcy żyć jak król. Uznałem, że czas z tym zerwać. Teraz sprzedaję już tylko trochę trawki.
„Dzwon”
28 lat
Welland, Ontario
Sprzedaje MDMA
Gdy jakieś 10 lat temu zaczynałem dopiero raczkować w tym biznesie, moją klientelę stanowili przeważnie imprezowicze z klubów w Toronto. Wszystko się zmieniło, gdy nadeszła moda na festiwale i ludziom odjebało na punkcie Skrillexa, Deadmau5 czy innych Avicii. Z dnia na dzień elektronika stała się wielkim hitem i tym samym rozpoczęła się faza na dropsy. Wtedy rozkręciłem interes na dobre, ale moje szczęście nie trwało długo.
Było lato 2013 roku i chciałem zaliczyć wszystkie duże festiwale, żeby się porządnie obłowić. Wiedziałem, że muszę wziąć pod uwagę koszty, które wcześniej poniosę – nie dość, że sam płaciłem za bilety, to jeszcze potrzebowałem trochę kasy, żeby przetrwać 12 godzin w tym cholernym skwarze. Wyszło mi, że jeżeli podejdę do tego z głową, jedna impreza będzie mnie kosztowała koło 300 dolarów (ok. 1200 zł). Innymi słowy, jeżeli chciałem wyjść na swoje, musiałem wziąć ze sobą sporo tabsów.
Z festiwalami Luminato i Digital Dreams poszło bez problemu; zarobiłem w sumie 1900 dolarów (ok. 7500 zł). Biorąc pod uwagę, że zajęło mi to tylko kilka dni roboty – i to na dodatek w tak rozrywkowych warunkach – nie mogłem narzekać. Obstawiałem jednak, że największy popyt będzie na VELD Music Festival. Kupiłem więc te debilnie wyglądające Timberlandy i zrobiłem schowki w ich podeszwach. Udało mi się wsadzić do nich z 40 gram towaru, czyli grubo ponad 100 piguł – może nawet 200. Z zewnątrz nic nie było widać; nadal czuję dumę, gdy o tym myślę.
Piszemy nie tylko o dragach. Polub fanpage VICE Polska i bądź z nami na bieżąco
Dopiero pod bramkami zorientowałem się, że wyglądam jak ostatni kretyn. W dżinsach, koszulce i Timberlandach zdecydowanie odstawałem od morza ludzi w neonowych, fioletowo-zielonych podkoszulkach, tanich okularach słonecznych i adidasach. Do tego byłem sam i nie miałem przy sobie nic oprócz portfela i wody. Wyglądałem, jak bym szedł do klubu na podryw, a nie na festiwal muzyki elektronicznej.
Gdy tylko podszedłem do ochrony, od razu zrobili mi kontrolę osobistą i kazali zdjąć buty. Chyba właśnie dlatego, że nie miałem nic przy sobie – no, powiedzmy – od razu uznali, że musiałem coś kombinować.
Skończyło się na tym, że zajrzeli do moich Timberlandów, postukali, popukali i w końcu mi je oddali. Jednak nadal nie chcieli mnie wpuścić do środka. Zamiast tego powiedzieli, żebym stanął przy innej bramce i poczekał chwilę na menadżera. Wtedy już wiedziałem, że wszystko zjebałem. Odszedłem jakieś 50 metrów od wejścia, po czym truchcikiem – który szybko przekształcił się w szaleńczy sprint – ruszyłem do swojego samochodu. Uciekałem chyba jakieś 130 kilometrów na godzinę zwyczajną drogą krajową. Wiem, że zachowałem się jak idiota, ale kurwa, stary – co to było za przeżycie.
„Ekspres”
24 lata
Ajax, Ontario
Sprzedawał pigułki „różnego rodzaju” i kokainę. Raz opchnął komuś DMT
Pierwszy raz wziąłem pieniądze za proszki, gdy mój młodszy brat przyszedł do mnie i zapytał, czy mogę dać mu trochę Ritalinu [lek na receptę stosowany przy leczeniu ADHD; ma właściwości pobudzające]. Powiedziałem, żeby wziął sobie całą fiolkę, na co zdziwiony odparł: „Ej, ale wiesz, ile to jest warte, nie?”. Sam się trochę wjebał, bo koniec końców policzyłem mu za te tabletki [śmiech]. Jednocześnie otworzył mi oczy na to, że mogę nieźle zarobić na moich tabsach, których sam już nie łykałem.
Sprzedawanie [takich prochów] nie jest łatwe. Nie dość, że rozdajesz własne zapasy – a wcześniej musisz wydębić na nie receptę – to jeszcze nie masz stałej klienteli. Studenci zgłaszają się tylko podczas sesji albo kiedy muszą zaliczyć jakiś ważny projekt, a wśród naprawdę uzależnionych nie ma wielu osób, które miałyby opory przed oszukiwaniem lekarzy. Niestety moimi stałymi klientami byli właśnie tacy ludzie.
Jedną tabletkę Vyvanse, Adderallu czy jakiegoś innego pobudzacza wyceniałem – w zależności od dawki – na 10-20 dolarów (40-80 zł), a oni akceptowali to bez mrugnięcia okiem i wykupywali całe moje zapasy. Jeden dzieciak potrzebował więcej, niż byłem w stanie miesięcznie skombinować. Pewnego razu wpadliśmy na siebie na kampusie uniwersyteckim i ponieważ nie odpisywałem mu na SMS-y, od razu zaczął się do mnie przypierdalać [od autora: Ekspres mówi, że nie miał wtedy dojścia do żadnych pigułek i bał się do tego przyznać]. Starałem się załagodzić sytuację, ale chłopak nie przestawał na mnie wrzeszczeć.
Niedaleko stał policjant i po jakimś czasie zainteresowała go ta sytuacja. Podszedł do nas i zapytał, co się dzieje, a ten dzieciak – jebany mały donosiciel – wypalił: „To jest kurwa diler!”.
Facet spojrzał na mnie uważnie, ale takie oskarżenie nie było jeszcze wystarczającym powodem, żeby mnie przeszukać [od autora: Ekspres miał wtedy przy sobie trzy gramy koksu]. Zadał mi więc trochę pytań, spisał moje nazwisko, adres oraz inne takie duperele i sobie poszedł.
Wtedy przestałem dilować. Jasne, hajs był fajny, ale najzwyczajniej w świecie to mnie przerosło. Sprawdziłem, jakie są konsekwencje prawne posiadania nawet kilku gram koki i cholera jasna, nieźle się przestraszyłem. Kiedy unikniesz odpowiedzialności i zdasz sobie sprawę z tego, co ci właściwie groziło, zaczynasz się zastanawiać nad tym, czy opłaca się podejmować takie ryzyko. Ja uznałem, że nie.