Na wzór Islandek, które w 1975 roku przeprowadziły narodowy strajk kobiet, Polki postanowiły uczynić dzisiaj to samo. W bardzo krótkim czasie na wydarzenie „Strajk Kobiet” na Facebooku zapisało się dziesiątki tysięcy kobiet z całej Polski, obecnie ta liczba sięga już ponad 100 tysięcy. Czarny Poniedziałek jak go nazwano, ma miejsce dzisiaj w kilkudziesięciu miastach i miasteczkach, w których kobiety będą protestować i strajkować. Ja będę razem z nimi, ale pierwszy raz nie będę tylko uczestniczką. Postanowiłam, że tym razem muszę zrobić coś więcej i zorganizować jedno z wydarzeń.
Videos by VICE
Rozumiem dzisiejszy zryw i wkurw kobiet, mnie także uderzyło to, że po tylu demonstracjach, ponad 200 tysiącach podpisów pod projektem ustawy liberalizującym aborcję, grupka parlamentarzystów pomimo swoich wcześniejszych obietnic, że będą pracować nad wszystkimi obywatelskimi projektami, cynicznie to wszystko zignorowała. Zignorowała tym samym Polki, naszą integralność i nasze samostanowienie o własnym losie. Zasugerowała mi i innym kobietom, że nasze marzenia, rozwój osobisty, plany życiowe i dążenie do ich spełnienia są niczym w obliczu biologicznego przeznaczenia naszych ciał, które są stworzone ich zdaniem do rodzenia. Rodzenia za wszelką cenę. Nawet nie macierzyństwa, które banalizują na każdym kroku, ale właśnie rodzenia.
Jeśli czujesz, że twój los, zdrowie i życie są zagrożone, to już nie wystarcza ci tylko uczestnictwo w wydarzeniu, które stworzył ktoś inny. Bo sprawa dotyczy bezpośrednio ciebie, a to, co polityczne staje się osobiste. Dlatego po raz pierwszy w życiu postanowiłam zorganizować protest. Sama bez żadnej wiedzy na ten temat zdecydowałam się wyegzekwować w pełni moje prawa obywatelskie. W stolicy przecież cały czas są jakieś demonstracje, większe i mniejsze; jak trudne to wszystko może być?
Mam już jak większość Polek serdecznie dość tego, że o moim ciele dyskutują głównie mężczyźni i robią to w dodatku językiem propagandowym. Często kłamiąc na temat kobiet i aborcji. Niestety większość polskich mediów pełni jeszcze staroświecką rolę sekundantów i po prostu wyznacza czas na wypowiedzi poszczególnych stron. Nie zważając przy tym, czy np. argumenty, jakie stosuje środowisko konserwatywne, ma cokolwiek wspólnego z nauką i prawdą. Taka dyskusja jest bezcelowa, ciężko wytłumaczyć komuś, kto jest fanatykiem, że nie ma racji. Jak sama Pollitt to wyjaśnia w swojej książce Pro: odzyskajmy prawo do aborcji: „Jedna z definicji fanatyzmu brzmi: jest to wyobrażanie sobie bez żadnych dowodów, że »większość« podziela nasze najbardziej dziwaczne i okrutne poglądy”. Efektem tego jest zagarnięcie przestrzeni publicznej przez konserwatystów i fundamentalistów chrześcijańskich, którzy są najgłośniejsi i najodważniejsi w głoszeniu opinii, nieważne jak absurdalne one są w rzeczywistości.
A dowodem na brak argumentów środowisk anty-aborcyjnych może być to, że głównie oprócz hasłami propagandowymi posługują się obrazami, terroryzując przy tym mieszkańców polskich miast wielkoformatowymi kolażami zygot z Hitlerem. Zupełnie wymazując kobiety z obrazka. Trzeba zrobić zooma na zygotę, bo inaczej będzie widać matkę, a ona się przecież tutaj nie liczy więc lepiej ją ominąć. Najlepiej się odnieść do prymitywnych odruchów, na drastyczny obrazek.
Dlatego w przyśpieszonym tempie z kanapowej feministki postanowiłam pójść dalej i zostać aktywistką. Wcześniej wprawdzie stawiałam się na każdej demonstracji głoszącej hasła równości i wolności, ale mimo wszystko ćwiczyłam swój feminizm głównie na internetowych szowinistycznych trollach albo w bardzo wąskim gronie. Egzekwując swoje poglądy poprzez zabawne koszulki, gadżety i stosy feministycznych książek, oraz męcząc moje koleżanki kolejnym linkiem do analizy twórczości Beyonce. Z czasem doszły też studia i pisanie artykułów w tym kierunku.
No może naoglądałam i naczytałam się o sufrażystkach i drugiej fali feminizmu z lat 60. i 70., ale to one mnie zainspirowały, a dzięki mediom społecznościowym okazało się, że nawet jeśli masz ograniczone środki i znajomości, wszystko jest możliwe.
Książkę Kathy Pollit miałam na półce już od jakiegoś czasu, wyszła w zeszłym roku w Polsce. Śledziłam też autorkę na Twitterze i od czasu do czasu podpytywałam się jej i innych ikon feminizmu jak Glorię Steinem, co my Polki możemy jeszcze zrobić, żeby w końcu nas usłyszano i przede wszystkim posłuchano. Wtedy pojawił się pomysł, żeby zorganizować publiczne czytanie „Pro” w miejscu publicznym, entuzjastycznie zresztą przyjęty przez samą Pollitt.
Pro: odzyskajmy prawo do aborcji to jedna z książek, które przedstawiają świetne argumenty dla osób, które popierają świadome rodzicielstwo, oraz taka, która ma siłę, żeby przekonać tych, którzy jeszcze trzymają się tzw. „kompromisu aborcyjnego”. Jeśli więc mamy te dzieła, dlaczego nie korzystamy z nich, tylko pozwalamy zastraszać się niewielkiej grupce ludzi o fanatycznych poglądach, co do których nawet Kościół Katolicki ma wątpliwości? Dlaczego więc mamy nie umieścić tego tekstu w przestrzeni publicznej, dać znać, że tu jesteśmy i nie damy się zepchnąć na margines.
Podpytałam się znajomych, jak się zgłasza zgromadzenie publiczne, gdzie, co i jak to się organizuje. I tak po jednym mailu z wnioskiem o zgromadzenie publiczne w uproszczonym trybie i jednym telefonie do urzędu miasta, żeby się upewnić czy wszystko jest w porządku, publiczne czytanie Pro: odzyskajmy prawo do aborcji stało się faktem. To ta najłatwiejsza część. Później wydałam resztę zaskórniaków na megafon i kamizelki odblaskowe. Po czym nastąpił stresujący proces szukania pomocy w grupach organizacyjnych Strajku. Jeśli nie wiesz do końca, jak powinno wyglądać zgromadzenie, żeby się nie ośmieszyć, to czeka cię parę dni hardcorowego zwątpienia we własną osobę, brak snu i jedzenia. Szczególnie jeśli jesteś introwertyczką i na każdej imprezie podpierasz samotnie ścianę – jak to zawsze było ze mną.
Moje zgromadzenie miało kilka wersji – wersję A, B, C i D. Wersja A to byłby pełen wypas; profesjonalne nagłośnienie, scena, transparenty, tłum ludzi. Wersja B miałaby albo scenę, albo nagłośnienie, byłam w stanie iść na kompromis, w końcu załatwiamy to wszystko w niecały tydzień. Wersja C miałaby tylko megafon i drabinę, kompletna prowizorka, a wersja D to byłaby seria niefortunnych zdarzeń, które mi uniemożliwiły wszystko powyższe, a ja schowałabym się ze wstydu za najbliższego policjanta. Całe szczęście w odpowiednich chwilach pojawiały się przez ostatni tydzień niesamowicie pomocne i zupełnie obce mi osoby, w różnym wieku i różnych płci, które ze śmiechem na moje nieśmiałe pytania, czy mogą mi załatwić podest, odpowiadały, że przecież trzeba sobie pomagać, bo takie czasy. Podobnie większość osób, które zaoferowały pomoc przy samym czytaniu, znamy się od kilku dni na Facebooku, ale połączył nas wspólny problem. Co w 100% rekompensuje mi znajome, które Strajk Kobiet uznały za niepotrzebny i nieudany. No cóż, prawdziwe siostry poznaje się w biedzie. Stanęło na wersji B.
Ciągle się zastanawiam, co jeszcze mogłam zrobić, żeby to wydarzenie było atrakcyjne dla innych, za bardzo dając się ponieść zwątpieniu. Pewnie będę się tak zastanawiać do końca samego zgromadzenia. Trochę zapominając, że przecież zrobiłam tyle, ile mogłam, a był to i tak znacznie więcej niż dotychczas. W ciągu tygodnia jeszcze przerywały mi te myśli bardzo uprzejme telefony z policji, która dopytywała się, czy coś się zmieniło w organizacji, wyglądzie zgromadzenia i prosiła, żeby w razie czego dzwonić nawet weekend. Czym byłam pozytywnie zaskoczona. Teraz zostało mi tylko pokonanie tremy i strachu przed wystąpieniem publicznym w samym centrum Warszawy, na podeście, z megafonem i grupką przejętych osób, ubranych tak jak ja w odblaskowe kamizelki z napisanym na plecach markerem hasłem „Strajk Kobiet”.