Nie wiem jak dorastały dzieciaki w innych miastach, ja dorastałem tylko we Wrocławiu. Ale odkąd sięgam pamięcią czułem jakąś koneksję z tym miastem. Nienamacalną więź. Nie chcę żeby zabrzmiało to zbyt wzniośle – ja po prostu lubiłem i nadal lubię moje miasto. Mógłbym mieszkać gdzie indziej. Miałem okazję mieszkać na Sardynii i mimo, że trwało to tylko dwanaście miesięcy, zdążyłem zakochać się w tym miejscu – moja miłość do Wrocławia to prawdopodobnie tylko efekt jakichś chemicznych przemian w moim mózgu. Mimo to, nie zamieniłbym dorastania we Wrocławiu na dzieciństwo w żadnym innym mieście.
Zima wiązała się nierozerwalnie z sankami. Mama, kobieta raczej drobnej postury, ciągnęła żelazne sanki z bagażem w postaci dwójki swoich dzieci co wieczór, codziennie. To był rytuał, nierozerwalna część zimy. Tak jak budowanie igloo. Pamiętam doskonale, że brakowało nam wielu zabawek, brakowało nam czasem nowych ciuchów albo nowego roweru, ale śniegu nam nigdy nie brakowało. Ferie oznaczały białe szaleństwo. Kto potrafił i kogo było stać, jechał z rodzicami na narty, a kto zostawał w mieście ustawiał się na bitwy na śnieżki, ew. wyścigi na sankach.
Videos by VICE
Okoliczna górka na Kuźnikach, jakich tysiące na polskich osiedlach, wypełniała się dzieciakami i tylko nielicznymi opiekunami, którzy jako jedyni odczuwali chyba chłód. My, rozpaleni rywalizacją, mogliśmy spędzać na mrozie godziny, nie zważając na warunki atmosferyczne. Oczywiście najczęściej kończyło się to przeziębieniem. Ale przecież nie było w tym nic złego, bo mama przynosiła do łóżka herbatę i paluszki, a kolega z pierwszej ławki zeszyt do przepisania. Chorowanie miało swoje plusy. Wszyscy o ciebie dbali jeszcze bardziej niż zwykle. A w przerwach między grą w statki można było pooglądać Smerfy, Gumisie albo Muminki.
Po zimie przychodziła wiosna. A wiosną było topienie marzanny w Odrze. Były też wycieczki do kina Warszawa albo kina Polonia. Czasem wpadł hit jak Sto jeden dalmatyńczyków albo Pocahontas – ale w większości przypadków trafialiśmy do teatru i jedliśmy czipsy w ukryciu przed wychowawczynią. Kto najgłośniej szeleścił swoją paczką, ten przegrywał i trafiał później na dywanik. Szkoła to był tylko dodatek – tak naprawdę chodziło o to żeby się bawić. Ale dzięki szkole miało się więcej kompanów do zabawy. Więc buda była ok. Z paczek czipsów można było wyłowić kapsle, a kapslami się grało i rywalizowało. Tak jak o dziewczyny.
Marta była miłością nie tylko naszej klasy, ale chyba całej Szkoły Podstawowej nr 37. Wszyscy wzdychaliśmy do Marty i Marta o tym wiedziała. Dlatego jeśli którykolwiek z nas pocałował Martę, mógł być pewien, że reszta męskich osobników w szkole go znienawidzi. Marta była zapraszana na wszystkie imprezy urodzinowe i stanowiła na tych przyjęciach główną atrakcję, nawet większą niż świętujący akurat swój jubileusz koledzy (czasem organizowaliśmy przyjęcia urodzinowe w McDonaldzie ale przeważnie były to kulturalne domówki z Kopcem Kreta i szampanem Piccolo).
Ale podstawówka się kończy. W moim wypadku nie było to tak drastyczne, bo szkoła dzieliła budynek z gimnazjum nr 9. Tyle, że gimnazjum też się w końcu kończy, i nastaje jest czas liceum.
Lato w liceum oznaczało wypady na basen przy ul. Wejherowskiej, pełen ludzi w różnym wieku, pełen dzieciaków i walki o skrawek trawnika, nie wspominając o próbach dostania się do basenu. Lato oznaczało także nielegalne, wtedy głównie przez wiek, picie piwa na Wyspie Słodowej. Liceum Ogólnokształcące nr III, do którego chodziłem było bardzo blisko wyspy, więc można było tam spotkać w ciepłe dni więcej znajomych, niż w murach szkoły.
W weekendy wszyscy lecieliśmy do Bezsenności. Krainy rozpusty. W Bezsenności można było spotkać każdego. Nowo poznane osoby z liceum, dawnych znajomych z podstawówki i przyszłych kumpli ze studiów, choć tak naprawdę jeszcze ich się nie znało. Kiedy nie było imprezy w Bezsenności, spotykaliśmy się pod Pręgierzem, żeby powłóczyć się po Rynku i może kupić lody albo ew. poprosić kogoś o zakup piwa. Szliśmy nad fosę i rozmyślaliśmy o tym kim będziemy, co w życiu nas czeka i dlaczego wszyscy osiągniemy sukces… Czasem paliliśmy fajki.
A po lecie przychodziła jesień. Poszliśmy na studia. Po długich pomaturalnych wakacjach, głównie spędzonych na piciu ze znajomymi – ale też oprowadzaniu młodszych krewnych po wrocławskim zoo, przypominając sobie jak to było wspaniale być dzieckiem – przychodził kolejny okres nieznanego. Z jednej strony dorosłość, odpowiedzialność, z drugiej wciąż zabawa, radość i brak jakichkolwiek zobowiązań. Wybrałem architekturę, trochę przez sugestię rodziców, trochę przez to, że chciałem połączyć sztukę z wykształceniem technicznym. Pamiętam, że od dziecka lubiłem rysować i fascynowały mnie obrazy, bryły i wszelkie figury. Kiedy przyszedł czas decyzji architektura, wydała mi się naturalnym wyborem – przecież Wrocław jest pełen fantastycznej architektury, tej średniowiecznej, ale też tej modernistycznej. Tu, w Hali Stulecia, przemawiał i Hitler, i Jan Paweł II. Tu zorganizowano w 1929 roku pokazowe osiedle WuWa, tu w budynkach mojej uczelni przechadzał się w 1948 Pablo Picasso.
Fakt, że największe osiągnięcia architektury Wrocławia przypadają na okres kiedy miasto było niemieckie – ale już po transformacji zaczęły tu powstawać coraz to ciekawsze budynki. Nie wszystkie były udane, ale każdy Wrocławianin zna Solpol, Galerię Dominikańską, czy.. no właśnie – Sky Tower. Ten ostatni stał się trwałym punktem na mapie miasta i jakbyśmy nie chcieli, widzimy go zawsze i z każdego miejsca. Ponoć niektórym się podoba… Powstały jednak też może mniej znane, ale bardzo udane budynki takie jak Thespian, odnowiono Renomę, miasto nabrało unikalnego charakteru. Dla nas Wrocławian, żyjących tak blisko granic z Czechami i Niemcami, chyba nie ma znaczenia czy budynki są „poniemieckie” – najważniejsze, że są wrocławskie.
Dorastanie we Wrocławiu było super. Nie zamieniłbym go na dojrzewanie w żadnym innym mieście. Może nie mieliśmy plaży i morza, może nie mieliśmy wielkich galerii handlowych, multipleksów, aquaparku. Nie mieliśmy smarfonów, tabletów i laptopów. Ale to chyba sprawiało, że zamiast siedzieć obok siebie w Starbucksie i popijać kawę, gapiąc się w ekrany swoich telefonów, naprawdę korzystaliśmy z dzieciństwa. Jeśli nie mieliśmy jakiejś zabawki, to znajdowaliśmy dla niej substytut, jeśli nie mieliśmy komputera z najnowszymi grami, szliśmy na boisko kopać piłkę.
Nie twierdzę, że dzisiejsze dzieciaki są zepsute i wszystko mają. Czasem tylko myślę, że coś im umyka. Ale my po prostu nie mieliśmy wyboru – byliśmy chyba ostatnim pokoleniem, które w stu procentach żyło w realu.