O tym jak powstali Trubadurzy, jak się imprezowało w jego młodości, a także jak Pikej mógłby zrobić karierę.
50 lat w polskim przemyśle muzycznym to kupa czasu – a rozmawiając z Marianem Lichtamanem miałem wrażenie, że dopiero się rozkręca. Choć jego projekty nie są już tak komercyjne jak kiedyś, a przez część publiki są wręcz wyśmiewane, to nie można odmówić Panu Marianowi inwencji twórczej.
Videos by VICE
Od początku. Jak powstał zespół Trubadurzy?
Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. W latach 60. każdy z nas był solistą, na „Spotkaniu z piosenką” w Łódzkim Domu Kultury. Ja, Krzysiu Krawczyk i Sławek Kowalewski konkurowaliśmy ze sobą… Na swoje występy zawsze ubierałem się w stylu Elvisa Presleya.
Pamiętam, że Krzysztof Krawczyk podszedł do mnie, śpiewał delikatnym głosem i mówi „Marian jak ty to robisz, że śpiewasz na maskę”? Śpiewałem w ten sposób włoską piosenkę „Oh Marie”. Nauczyłem go tego, po dwóch tygodniach śpiewał już tak jak ja. I bardzo dobrze, bo to bardzo zdolny człowiek. Sławek Kowalewski był w naszym zespole muzykiem najbardziej zaawansowanym. Śpiewał, grał na gitarze zwykłej, basowej i na banjo. Po dwóch, trzech latach solowych karier, kiedy byliśmy już rozpoznawani w łódzkim środowisku, na listach przebojów zaczęli królować The Beatles. Elvis Presley przestał się liczyć, wydawało mi się to niemożliwe. To były początki mody na zespoły popowe, która przyszła z Wielkiej Brytanii. Spotkaliśmy się wtedy i zaczęliśmy rozważać stworzenie kapeli. „Jak to kapeli?” – pomyślałem. „Ja to jestem solista, wokalista”. Chłopaki stwierdzili jednak, że ja najszybciej nauczę się grać na perkusji i zostanę perkusistą. W wieku 14 lat ciężko było mi się z tym pogodzić, chcieli zrobić ze mnie śpiewającego perkusistę. Po pewnym czasie jednak zdałem sobie sprawę, że kapele zaczęły wchodzić na listy przebojów, a soliści zaczęli odchodzić w niepamięć. Krzysztof razem ze Sławkiem pojechali do Jastarni robić repertuar. Wrócili po miesiącu i podstępem chcieli namówić mojego tatę, żeby kupił mi perkusję. Według niego miałem zostać lekarzem, na pewno nie muzykiem i był do tego nastawiony bardzo sceptycznie, ale jakoś go przekonali. A ja też dałem się namówić, patrząc na przykład Ringo Stara. Trubadurzy powstali na kanwie zespołu The Beatles. Też byliśmy zespołem, który stworzyła grupa kolegów. Według mnie takie kapele są najzdrowsze, nie rozpadają się jak te stworzone na zamówienie z osób z różnych miast, krajów. Byliśmy dla siebie od zawsze jak rodzina. Wspólne prywatki, zabawy i tak to wszystko się rodziło.
Co się działo na początku kariery?
Pierwszy poważny koncert na estradzie łódzkiej zawdzięczamy ojcu Krzysztofa Krawczyka, ś.p. Panu Januaremu. Zadzwonił do swojego kolegi i powiedział, że ma dla niego kurę znoszącą złote jajka, swojego syna z kolegami. Mieliśmy 14 lat i już wtedy zaczęliśmy zarabiać pieniądze. Ale menadżer estrady łódzkiej powiedział, że zacznie z nami współpracować dopiero po maturze.
Po maturach rozpoczął się ciąg sukcesów.W początkach naszej kariery królowały Czerwone Gitary. Byliśmy zdrową konkurencją. Ścigaliśmy się między sobą w pozycji na liście przebojów. W ’65 dostaliśmy w Opolu nagrodę za debiut. Śpiewała z nami najpierw Sława Mikołajczyk, wybitna piosenkarka – ale wierzyliśmy w schemat beatlesów, więc musiało być nas czterech chłopców. Ryszard Poznakowski zobaczył nas na koncercie z Czerwono-Czarnymi, megagwiazdą tamtych czasów. Graliśmy dla nich wtedy support, on jednak wolał odejść i dołączyć do naszego zespołu.
Tak weszliśmy na salony, dzięki Ryśkowi Poznakowskiemu. Zajmowaliśmy wtedy cały czas pierwsze miejsca, fanki, fanów. Byliśmy na olimpiadzie w Monachium, gdzie artystycznie reprezentowaliśmy Polskę, po nas grali Rolling Stonesi, Kool and the Gang. Mieliśmy propozycję zostania na Zachodzie, zgłaszali się do nas producenci, ale nikt z nas nie chciał uciekać. Kupowaliśmy tam tylko upominki i wracaliśmy do kraju.
Zwiedziliśmy cały świat. Objechaliśmy całą Rosję, całą Amerykę, Australię, Europę Zachodnią. Byliśmy w Azji; Mongolii, Chinach. Nie byliśmy tylko w Afryce.
Teraz też gramy na żywo. Nie boimy się żadnych supportów.
W Sopocie w ’77 przyjechał jeden z największych DJ-ów tamtych lat, Alan Freeman. Prowadził legendarne Radio Luksemburg słuchane na całym świecie. Posiadało jedyną w tamtych czasach światową listę przebojów. Powiedział nam, że gdybyśmy mieszkali na Zachodzie, to przy naszych zdolnościach zrobilibyśmy światową karierę. Jeżeli ktoś pojawił się u Freemana w radiu, to był jak namaszczony.
Skąd wziął się pomysł na nazwę i stroje?
Nazwę wymyślił Bogdan Borkowski. Grał w pierwszym składzie. Stroje zaprojektował Szymon Kobyliński. Pomyliliśmy trochę koncepcje trubadurów i muszkieterów – byliśmy tą kulturą zafascynowani, na fali filmu „Trzej Muszkieterowie”. Pomieszaliśmy wędrownych grajków i żołnierzy, ale wszystko utrzymane było w konwencji francuskiej, więc ładnie się to wszystko zespoiło. 4 lata temu w Genewie graliśmy w teatrze trubadurskim jakby z czasów Ludwika XVI. To było dla nas swoiste uhonorowanie.
Czy pamięta pan szczególnie jakieś zabawne wydarzenia w swojej karierze?
Pamiętam epizod, kiedy graliśmy przed katedrą, w ramach taktyki władzy, która chciała odciągnąć ludzi od kościoła, więc kazała zespołom grać przed wejściem do kościołów. Byliśmy młodymi ludźmi, chcieliśmy grac więc. Przejeżdżał wtedy koło nas Kardynał Wyszyński, pokiwał do nas i się uśmiechnął. Taktyka władz była nieskuteczna, ponieważ zaraz po koncercie ludzie poszli do kościoła. Więc, zamiast odwracać Ludzi od kościoła, ściągaliśmy ich do środka.
W Związku Radzieckim handlowaliśmy ciuchami, ponieważ kiedyś dla Rosjan towary z Polski były na równi z rzeczami markowymi teraz. Dużo też tam wtedy zarabialiśmy. Za koncert dostawaliśmy 60 dolarów, w czasie kiedy w Polsce przeciętna pensja miesięczna wynosiła 12 dolarów. Handlowaliśmy ubraniami, sprzedaliśmy też cały sprzęt. Wyjeżdżając z Rosji, wracaliśmy prawie nadzy, bo wszystko było sprzedane.
Pamiętam, jak do naszego pokoju hotelowego wszedł jakiś facet, generał, chciał kupić garnitur.
Wiedział, że przyjechali „Trubadury” z Polski, chociaż w recepcji nikt nie miał upoważnienia do przekazania takiej informacji, ale on miał swoich kapusi. Sławek Kowalewski przyniósł ubrania z góry i rozłożył je na kanapie. Przez przypadek przyniósł dwie jedwabne piżamy, skrojone trochę jak marynarka. Generałowi tak się spodobały, że chciał je kupić. Próbowałem uświadomić go, że to nie jest garnitur, co skwitował słowami: „Co ty mi tu pieprzysz, oszuści, Polacy. Nie chcecie mi dobrych rzeczy sprzedać”. Jego żona też stwierdziła, że garnitur jest świetny. Zapłacił bardzo dobrze.
Nazajutrz, gdy graliśmy w Filharmonii moskiewskiej, On siedział w pierwszym rzędzie w tej piżamie. I puszczał do nas oko, jak to nas kupił. Przez 3 minuty nie mogłem otworzyć ust, bo tak chciało mi się śmiać. Rosjanie to wspaniały, gościnny naród. Bardzo ich lubię. Dalej nas zapraszają, ale sytuacja na Ukrainie powoduje, że nie wytrzymalibyśmy emocjonalnie. Chcę zostawić sobie dobre wspomnienie tego kraju, nie niszczyć go obecną sytuacją polityczną.
Władze PRL nie miały problemów z sukcesami zespołu?
Musieliśmy ścinać włosy na festiwal w Opolu, ponieważ było to uznawane za zły wpływ zachodu. My mogliśmy jednak trochę oszukiwać i chować je pod kapelusze.Jeśli chodzi o teksty, to przemycaliśmy własne poglądy, swoje protesty w nurcie popularnych wtedy protest-songów. Mieliśmy taką piosenkę „Kim jesteś”
Nie ma osób, które nie lubią muzyki, chyba tylko głuchoniemi. Byliśmy idolami młodzieży, królami pleneru. Teraz nie słychać o nas tak dużo w mediach, ale stale mamy wierną publiczność. Ludzie muszą pokochać cię w sposób naturalny, a nie przez listę przebojów. My zrobiliśmy to już 50 lat temu, ale stale pojawiają się nowe pokolenia.
Kiedyś graliśmy dla pierwszego sekretarza gierka w Spodku. Była rocznica Dziennika Zachodniego. Zaczęliśmy grać, Gierek podszedł do naszego menadżera i poprosił, żebyśmy przycichli, bo gramy za głośno. „Lubimy Trubadurów, ale grają tak głośno, że boli nas głowa”. My niepokornie zagraliśmy dwa razy głośniej. Potem podeszliśmy do impresariatu i zapytaliśmy się, jak było. Odesłali nas do Gierka. A on powiedział, że było bardzo dobrze. Jak zagraliśmy dwa razy głośniej, to już ich głowa nie bolała.
Z władzą można powiedzieć, że dawaliśmy sobie takie pstryczki. Dzisiaj z politykami się rozmawia, dyskutuje, a do tamtych ludzi miało się ewentualnie dojście. Byli jak za żelazną kurtyną. Otwarta krytyka groziła przecież więzieniem! Z moich kolegów, muzyków, nikt nie miał jednak problemów z powodu twórczości.
Jak zmieniło się życie towarzyskie przez ten czas?
Wtedy królowały prywatki, szło się na chatę. Wieczory były dla dorosłych. Chodzili do restauracji z żywą muzyką. Młodym nie wypadało, bo pojawiali się tam głównie ludzie grubo po 30. Nie było dyskotek. Były tak zwane „fajfy”, ale trwały one zazwyczaj tylko dwie godziny w niedzielę od 14 do 16. Ludzie byli biedni, ale szczęśliwi, spotykali się, śpiewali, były różne konkursy. Nie było telewizji.
Pamiętam jak u mojego kolegi, na kamiennej, na czwartym piętrze był patefon, to puszczał muzykę od rana do nocy. „Cicha woda brzegi rwie” leciała 24 godziny na dobę. Cała kamienna tego słuchała i się przy tym bawiła.
Brał pan używki?
Jesteśmy pokoleniem, które spożywało tylko alkohol, wódkę.
Narkotyki?
Nie było narkotyków, dopiero po sukcesie Woodstocku na zachodzie zaczęły się pojawiać. Zmarła Janis Joplin, Jim Hendrix, świat nie był pewny, dlaczego zmarli. Gdy dowiedział się od czego, to potraktował je jak nową dżumę. Moja koleżanka, Kirsten Nefer była dziewczyną Jimiego Hendriksa. Opowiadała, że przez ostatnie 2 lata był już tylko wrakiem człowieka. Osobiście odradzam branie narkotyków.
Po wyjeździe z Polski, zajął się Pan innymi projektami?
7 miesięcy mieszkałem w hotelu nad morzem, poszedłem do szkoły muzycznej Eda Tigpena i Elli Fitzgerald. Zacząłem inaczej patrzeć na muzykę, stwierdziłem, że samym popem już wiele nie zdziałam. Z czasem profesorowie zaczęli mnie polecać.
Spotkałem się z zespołem Laid Back od hitu „Sunshine Reggae”, wtedy jeszcze słabo znanego. Chciałem, żeby zagrali mi jakiś numer i zagrali „Sunshine Reggae” tak brzydko, że pomyślałem, że to wiocha. Powiedziałem swojemu koledze, żeby następnym razem nie prowadził mnie do amatorów.
Marian się zdziwił, powiedział, że jadą przecież do Hamburga. Powiedziałem im że ja już drugi raz kariery nie zrobię. Bardzo chcieli, żebym z nimi pojechał, ale byłem nieugięty.
Minęły 3 miesiące. Dzwoni do mnie kolega, który namawiał mnie na nagrania z zespołem i prosi mnie, żebym włączył telewizję, bo jest nadawany koncert charytatywny z całego świata i tam grają. Myślałem, że się naćpał. Zagrali Rolling Stonesi, Elton John i oczywiście Laid Back. Zagrali ten kawałek i stał się hymnem świata… Mnie zatkało. Przeszli genialnie. Marian później zadzwonił do mnie jeszcze o 1 w nocy z pytaniem, czy nie chciałbym porozmawiać z Eltonem Johnem, jego przyjacielem, albo z Mickiem Jaggerem? Pomyślałem, „Boże jak mnie upodlili”. Potem przyjechali do Kopenhagi, zaprosili mnie na 40-letnie whisky. „Wolałeś być tą prostytutką, grać w jakiejś restauracji, a nie z nami, oplułeś nas”. Powiedziałem do nich: „Słuchajcie, ja myślałem, że nie zrobię już drugi raz kariery”. No i tak się stało.
Potem pamiętam, grałem z Red Square. Tacy szkoccy Beach Boys. Szukali perkusisty, na casting przyszło jakieś 200-300 osób, znakomitości przyszły. Ja też poszedłem, mimo tego, że żona mnie przed tym wzbraniała. Zagrałem z nimi, zaśpiewałem, oni spojrzeli się na siebie. Wróciłem do domu o jakiejś 22:30. Żona zapytała się mnie czy się nie wstydziłem tam pójść, była przekonana, że mnie nie wezmą. Powiedziałem jej, że koniec castingu jest o 12, oni mieszkali 40 metrów ode mnie, i że 15 po dwunastej zapukają. 15 po dwunastej słyszę pukanie. Witaj w klubie. Zacząłem z nimi jeździć, zrobiliśmy singla w studiu ABBA. Poznałem ich menadżera. Ale kiedy urodziło mi się drugie dziecko, stwierdziłem, że już się najeździłem i zająłem się rodziną. W 1989 roku upadła żelazna kurtyna i zatęskniłem za Polską.
Szykujecie z Trubadurami trasę koncertową na 50-lecie?
Tak, teraz jedziemy do Stanów Zjednoczonych w trasę koncertową. Damy 13 koncertów od Florydy, aż do Kanady. To będzie nasza trasa, potem wracamy tam jesienią. Do Niemiec też jedziemy.
Do dziś tworzy pan muzykę, romansuje pan z wieloma gatunkami muzycznymi.
Tak, oczywiście. Jazziku też trochę pogram. „Samba Mariana”, jest taki utwór. Ostatnio zacząłem nagrywać dance. Może nie disco-polo, ale kawałki discopolowo-dance’owe. I ludziom się podoba. Mówię tutaj o zespole Maniek & Leman. Powiem ci, że lubię takie szaleństwa na granicy. Ludzi piszą: „Panie Marianie, nienawidzę tej muzyki, ale jak pan bierze udział to nawet lubię”. Czuję więc, że mam w tym jakąś swoją misję. Ale wybieram tylko muzyków zdolnych. My bardzo często nie widzimy wnętrza tych ludzi, jeżeli ich poznasz, możesz zauważyć jak bardzo wartościowi, fajni ludzie.
Dużo produkuję. Staram się żyć z muzyki. Nigdy nie wstydzę się swoich nut, nawet jeśli są kontrowersyjne, bo nawet jeżeli to zawsze znajdą się ludzi, którzy pochwalą mnie, że trzymam w tym wszystkim poziom. Miałem tez przygodę z hiphopem, „Szał pod sufitem” to było kilkanaście lat temu, ja byłem chyba pierwszym hip-hopowcem w Polsce. Po teledysku do tego kawałka na Youtube namierzył mnie Jokeren, znany raper skandynawski. Powiedział do mojego syna, który mieszkał w Kopenhadze, że chciałby, żeby jego tata też tak śpiewał. Ale jak wtedy wystąpiłem w telewizji publicznej to się śmiali z hiphopu. Dzisiaj jest odwrotnie.
Nagrałem też płytę Call of The Dessert, gram tam ambient, taką troszkę housową muzyczkę. Wymyśliłem na niej nowy styl muzyczny, orient-scat. Będę robił teraz teledysk do muzyki ambientowej.
Teraz nagram swoją płytę dla starszych osób, z Trubadurami też pewnie coś niedługo nagramy. Zająłem się nawet poezją śpiewaną.
Skoro jesteśmy przy hip-hopie, jak ocenia pan swoją współpracę z Pikejem?
On się zgłosił, bardzo sympatyczny człowiek – chciałem, żeby śpiewał. Ale on strasznie chciał się hip-hopem zająć. Jak go poznałem, to najpierw sprawdziłem jego emisję głosu. Powiem ci tak: Eminem, kiedy wchodził na listę przebojów, był znienawidzony przez czarnoskórych hiphopowców, ale z czasem wszystkich zdeklasował. Z Kukulskim jest coś innego. To jest chłopak z zamożnej rodziny, jego hip-hop jest troszeczkę inny. On ma jeszcze przed sobą długą drogę, ale to jest dobry chłopak, tylko był strasznie niepokorny. Życzę mu wszystkiego dobrego z całego serca, ale gdyby troszkę mnie posłuchał, jego kariera potoczyłaby się inaczej. Jeżeli troszkę spokornieje, to chętnie znowu bym z nim popracował. Myślę, że jeżeli się zmieni, to ludzie polubią jego hip-hop.
To środowisko jest hermetycznie zamknięte. Nawet gdybyś był geniuszem, to jeżeli nie jesteś z ich środowiska, masz przed sobą ciężką drogę. Ale hip-hop miał przestać istnieć kilka lat temu, a wciąż umacnia swoją pozycję. Bardzo lubię Liroya, bardzo lubię Peje, ale to już jest inny rodzaj hip-hopu. Tedego też bardzo lubię. O.S.T.R.-ego też bardzo lubię.
Moja dorosłość muzyczna wpływa też na młodych ludzi i jakiś tam potencjał we mnie widzą. Czekam jednak cały czas na muzyka w mojej rodzinie, może najmłodsza wnuczka nim zostanie, bo cały czas śpiewa. Staram się też w całej mojej twórczości nie dojść do obciachu. Kiedy ten dzień nadejdzie, kiedy będę słabszy pod względem muzycznym, wycofam się i już nie wrócę na scenę. Na razie jednak uważam, że wszyscy są zadowoleni i nie chcą, żebym odchodził. Zawsze się uczę, każdy człowiek niezależnie od wieku powinien uczyć się całe życie. Stanie w miejscu jest największą chorobą człowieka.