Grimes – Art Angels

Grimes to prawdziwe złote dziecko muzyki. O pochodzącej z Vancouver artystce zrobiło się głośno, kiedy w 2011 roku razem z Lykke Li wyruszyła w trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych. Jej dotychczasowej twórczości przyjrzał się wtedy między innymi legendarny label 4AD, co zaowocowało kontraktem z brytyjską wytwórnią. Potem wszystko potoczyło się już raczej gładko, a dziś o Grimes szepcze w kuluarach cały muzyczny świat. Szpalty czasopism rozwodzących się na temat niekonwencjonalności, nieszablonowości, tudzież obrzydliwości Claire Boucher przestają mieć znaczenie w momencie, kiedy po prostu, bez uprzedzeń, posłucha się najnowszego albumu “Art Angels”. Bo mnie na przykład ani różowe włosy (a chwilami też niebieskie), ani nieogolone pachy, ani też wszystkie te uznawane za “dziwne” zachowania totalnie nie obchodzą, jeżeli muzyka potrafi się obronić. Ludzie. Bądźcie ponad tym. Nie kupujcie wszystkich tych bajeczek o największym muzycznym freaku i buntowniczce z wyboru. Chrzanić to.

Album otwiera teatralne “Laughing and Not Being Normal”. Autodiagnoza? Sam już nie wiem. W każdym razie ja to kupuję. Wydaję mi się, że wszyscy oburzeni i zdegustowani każdym muzycznym posunięciem Grimes biorą wszystko nazbyt serio. Wyluzujcie. Dźwiękiem można się też pobawić. A powtarzając za kubistycznym malarzem i grafikiem, Georgesem Braque “sztuka jest po to, by niepokoić”. Takim właśnie uczuciem napawa nagrany z tajwańskim raperem Aristophanesem “Scream”. “Art Angles” przynosi dużo naprawdę przyjemnych popowych kompozycji. Nie silmy się na szukanie alternatywy i niszy tam, gdzie jej nie ma. Promujący album “Flesh Without Blood” to typowy radiowy banger, który odpowiednio opakowany łyknęłaby każda większa polska stacja radiowa. Bardzo podobnie, choć nieco ostrzej, prezentuje się “Kill v. Maim” z rasowym, klubowym przecinakiem w końcówce. Miałkie “Pin”, które swoją naiwną popowością (ocierającą się o weselną biesiadę) przebija nawet Carly Rae Jepsen, należy natomiast potraktować jako pomyłkę. Tak, jak kompletną pomyłką był nagrany wespół z Blood Diamonds kawałek “Go” (jeśli wierzyć plotkom, pierwotnie napisany dla Rihanny). Z racji mocno nieprzychylnego przyjęcia tego utworu, Kanadyjka podobno wyrzuciła cały materiał na nowy album do kosza i zabrała się do nagrywania wszystkiego od nowa w swoim domowym studio w LA. Ile w tym prawdy – nie wiadomo. W każdym razie, świetne “Realiti” podobno miało się na nim ukazać, lecz odpadło we wstępnej selekcji, przez co uniknęło ostatecznej zagłady. I chwała Grimes za to, bo “Art Angels” sporo straciłby, gdyby na trackliście zabrakło utworu numer dziesięć.

Videos by VICE

Poza egzotycznymi odkryciami Claire pokusiła się też o bardziej standardową współpracę. Nagrany z Janelle Monáe “Venus Fly” chwilami brzmi jak preludium do sztosu na odpiętych wrotkach w stylu Die Antwoord, wymieszanego z podbiciem á la Zebra Katz. Potem jest jeszcze “Butterfly”, który poza tytułem z motylą lekkością nie ma absolutnie nic wspólnego. Chociaż po pierwszych paru sekundach można się zastanawiać, czy odtwarzacz nie zaczął przypadkiem grać najnowszej, nieznanej i skrywanej latami płyty Majki Jeżowskiej. Cukierkowy wokal Grimes uświadamia nas wtedy jednak, że jeśli tak pomyśleliśmy, to byliśmy w błędzie. W błędzie są też wszyscy ci, którzy z góry skazują Claire Boucher na niepowodzenie. Dajcie Grimes szansę. Nie pożałujecie.