Historia lat 90. w gadżetach od A do Z

Jesteś prawdziwym szczęściarzem, jeśli przyszło ci dorastać w latach 90. Neon McDonalda równie dobrze mógłby zasłonić słońce, tak byliśmy zapatrzeni w kierunku Zachodu. Zaraz po transformacji ustrojowej kraj się zazielenił, zaróżowił i porzygał kolorami na szary karton komunizmu. Zamiast czeskich i radzieckich zabawek dostaliśmy do rąk Barbie, Kena i LEGO. Oferta słodyczy zaczęła się drastycznie powiększać, a w niedzielę można było oglądać MTV i bajki Disneya. Wszystko to zalało nas nagle i z tej powodzi wyszliśmy dopiero po jakimś czasie, zaczęliśmy schnąć i trochę się nudzić. Lata 90. to był jednak czysty konsumpcyjny entuzjazm nowo narodzonego społeczeństwa obywatelskiego. Dlatego zapraszamy was na alfabetyczną wycieczkę po gadżetach epoki, w której Ala może miała już kota, ale jeszcze nie miała cycków.

A jak ANDRUTY – lekki i zwiewny wafelek w formie dużego opłatka, który nie utykał w zębach i nie odkładał się na pośladkach. Zanim każdego było stać na Snickersa czy Marsa, jadało się wsiurskie łakocie i nikt nie narzekał. Andruty popijane czerwoną oranżadą ze szklanej zwrotnej butelki generowały prawdziwie patriotyczne beknięcia. Top 5 w sklepiku szkolnym, przynajmniej w pierwszej połowie dekady.

Videos by VICE

B jak BRANSOLETKI Z MULINY – kwintesencja DIY. Plotło się toto badziewie samemu albo prosiło bardziej utalentowane manualnie koleżanki, a wraz ze wzrostem popularności można było nabyć taką bransoletkę na niejednym rockowym czy reggaeowym festiwalu. Atrakcyjność bransoletki rosła wraz ze skomplikowaniem splotów. Bywało, że niektórzy zatracali poczucie dobrego smaku i nosili na każdej ręce po kilkanaście sztuk, od czego gorsze było tylko zakładanie naraz wszystkich komunijnych zegarków. Bransoletki z muliny nie były zbyt trwałe i dziadziały od częstego moczenia. Jeśli spotkasz kogoś, kto to dalej nosi, to znaczy, że obudził się z bardzo długiej śpiączki.

C jak COMMODORE 64 – komputery tej firmy wkroczyły na rynek już w latach 80., ale do Polski dotarły później. Najpopularniejszy, kultowy model, czyli C64, nazywał się tak ze względu na 64kB pamięci RAM. Nowszy model Commodore, Amiga 500, miała już 1 MB. Strasznie przaśne maszyny z prymitywnym systemem operacyjnym. Gry na C64 to prehistoria – Popeye, Mario Bros, Wojownicze Żółwie Ninja czy Pac Man stanowią żywy dowód na to, że można zagrać już na kilku pikselach. Żeby wczytać grę na któryś z komputerów produkowanych przez Commodore, trzeba było wyjść z pokoju, bo przeszkadzał w tym najmniejszy nawet ruch powietrza, nie wspominając o tąpnięciu klapkiem. W ten sposób wielu ówczesnych chłopców nauczyło się delikatności wobec kobiet.

D jak DOMOFON – dzień, w którym zamontowali mi w domu słuchawkę zapamiętam do końca życia. Był to bajer, który dawał bezcenne poczucie bezpieczeństwa w czasach, kiedy jedni się bogacili, a inni kradli. Oczywiście zanim założyli domofony na całym osiedlu, połowa już nie działała, czy to przez interwencję dziarskich chłopaków, czy ze względu na ich ogólną funkcjonalną wątłość. Wydzwaniało się wtedy po serwisanta, którego po pewnym czasie wszyscy znali z imienia, bo wpadał dość często i może nawet w przerwie na kawę spłodził bękarta. Wraz z pojawieniem się domofonów uświadomiłam sobie istnienie gwałcicieli i rabusiów, którzy czyhają na mój telewizor. Po pewnym czasie mieszkańcy bloków przestali się martwić niedziałającym domofonem, bo stało się jasne, że była to tylko iluzja bezpieczeństwa.

O PRZESZŁOŚCI, PRZYSZŁOŚCI I WSZYSTKIM POMIĘDZY. POLUB NASZ FANPAGE VICE POLSKA

E jak ELEKTRONICZNE ZEGARKI – każdy buc mógł mieć tanią podróbkę z targu na wątpliwym plastikowym pasku, ale Casio jako zachodni standard to już był hajlajf, zwłaszcza kolorowy model G-Shock. Wszelkie no name’y psuły się mniej więcej po tygodniu i nie warto było wrzucać ich do basenu, żeby udowodnić, że ma się wodoodporny zegarek. Chodziło zwłaszcza o te wszystkie dodatkowe funkcje jak stoper, kalkulator czy budzik. Elektroniczny zegarek to był jeden z gadżetów sugerujących nadejście technologicznej rewolucji, której nie mogliśmy się doczekać, a która w naszej epoce przyniosła głównie uzależnienie od pornografii, Facebooka i telefonów komórkowych. Jednocześnie był to też ukłon w stronę tych, którzy ze względu na kwaśny odczyn mózgu nie opanowali wskazówek w analogowych zegarkach.

F jak FOTOTAPETA – absolutnie kultowa. Występuje jeszcze czasami na wsi, w melinach lub w mieszkaniach ludzi z Alzheimerem. Absolutny szczyt złego smaku, ale nie wolno nikogo winić za marzenia. Rozklejenie sobie na ścianie lazurowego wodospadu czy rafy koralowej było opcją instant wycieczki w egzotyczne kraje i sugerowało pociąg do luksusu, ciemnawych kobiet w turkusowym bikini i skłonności do małżeńskiej zdrady. Wiele osób wybierało krajobrazy geograficznie bliższe sercu, jak na przykład las mieszany lub monumentalne góry, co wskazywałoby na jednak mroczną mentalność z elementami katastrofizmu. Fototapeta dawała złudzenie większej przestrzeni i lepszy widok niż przez okno, a tym samym nadzieję, której nigdy dość.

F jak FA – przebój o miłości z ekranu telewizji regionalnej zna każdy obywatel IV RP, który chociaż raz jadł zapiekankę w nadmorskim kurorcie. Marka Fa wypłynęła na fali popularności disco polo stając się synonimem urody spod znaku Słonecznego patrolu, czyli potężnych cyców, sztucznej opalenizny i takiego IQ, żeby wystarczało na przynajmniej częściowe zrozumienie denominacji. Cycolina z kanału TV była ikoną dla niewinnych telewizyjnych onanistów, którzy nie zaznawszy jeszcze rozkoszy internetowego porno, jarali się dużym dekoltem. Im większy dekolt, tym większe uczucie, proste. Dla tych, co jak ja myli się mydłem Bobas, a w najczarniejszych godzinach recesji nawet Jeleniem, fenomen Fa jest zrozumiały. Był to luksus niedostępny dla naszej skóry.

G jak GUMA TURBO – nie trzeba było interesować się motoryzacją, wystarczyło interesować się chłopcami. Producenci Turbo odwoływali się do instynktu kolekcjonerstwa dołączając do każdej gumy obrazek samochodu lub motocykla. Z tego zjawiska powstał cały ruch obsesyjnych fanów turbówek, a niektórzy z nich kolekcjonują je i wymieniają się do dziś. Jak udowodnili amerykańscy naukowcy sama czynność żucia gumy nie dość, że zmniejsza łaknienie to jeszcze umacnia ego, dlatego wrzucaliśmy żuchwy na piąty bieg i jazda. Za moich czasów żucie gumy na lekcjach uważane było za najgorszy wykwit pokoleniowego chamstwa, ale wtedy nikt nie spodziewał się pokoleń, które nastały po nas.

H jak HARLEQUINY – razem z szamponami przeciwłupieżowymi, kobietom okresu raczkującego kapitalizmu zachciało się romansów. I to nie z byle jakim panem z warzywniaka, który wyciąga zęby na noc, ani tym bardziej z wciągającym gile farmaceutą, ale z prawdziwym amantem, opalonym, silnym, namiętnym i w dobrej koszuli. Naturalną odpowiedzią rynku wydawniczego na potrzebę wyidealizowanej miłości były Harlequiny – cykle romantycznych nowel różnych autorów trzymające się konsekwentnie skostniałych reguł gatunku. W przyrodzie spotykało się tytuły takie jak Rewanż milionera, Przyjaciel z Sydney, Odtrutka, Kobieta z lustra i wiele (wiele wiele wiele, naprawdę wiele) innych. Nazwa Harlequin wzięła się od najpopularniejszej fabryki romansideł: wydawnictwa Harlequin Enterprises Ltd. Design tych książek pamięta każdy, bo straszyły z witryn kiosków obrazkami kojarzącymi się z soft porno dla Jehowych.

I jak IRA – i nie o Irlandzką Armię Republikańską tu chodzi, a o polski zespół, słynący z trzech rzeczy: bezkompromisowej identyfikacji wizualnej (której ukoronowaniem, nomen omen kropką nad i była złowieszcza czacha w logo), nowatorskich tekstów z elementami urofilii („Bierz mnie / będzie wspaniale / obsyp mnie złotym deszczem…”) oraz product placementu firmy Mustang Jeans.

J jak JOJO – zabawka znana każdemu, kto dorastał w latach 90. Szał na jojo trwał może jeden sezon, ale już wtedy zdążyło się namnożyć świecących modeli. Dzieci w Chinach i na Tajwanie pracowały po godzinach. Najbardziej upierdliwy w jojo był sznureczek, bo często się plątał, a najgorszą zemstą na wrogu z klasy było ucięcie sznureczka. Przy czym nie wypadało mówić „sznureczek”, bo niektóre koleżanki już miały okres. Gra w jojo to była sprawność uniwersalna i nie zapomina się tego, jak jazdy na rowerze. Widok bandy wyalienowanych i skupionych dzieciaków trenujących sztuczki na jojo to było coś, czego swoją magnetyczną osobowością nie potrafił osiągnąć żaden nauczyciel matematyki.

K jak KASETA MAGNETOFONOWA – pirackie czy oryginalne z trójwymiarowym hologramem – ważne, że własne i kompletne. Za komuny kupowało się pięciopaki czystych taśm i nagrywało z radia wszystko, co miało choć lekki posmak psychodelii lub kontestacji, za kapitalizmu rozwinęła się dystrybucja i można było bez większego problemu nabyć album swojej ulubionej kapeli na kasecie z oryginalna książeczką. Dla nastolatków na progu genitalnego dojrzewania to była epoka boysbandów, girlsbandów i jedynego w historii muzyki popularnej wsiurbandu, czyli The Kelly Family. Starsi i alternatywni zaczęli nabywać albumy The Smashing Pumpkins, Nirvany i składanki The Doors, przy których w nocy przez okno paliło się pierwsze szlugi. Młodszemu rodzeństwu mama kupowała Smerfne Hity, jazgotliwe przeróbki szlagierów z list przebojów, które doprowadzały mnie do szału. Kasety można było pożyczać, przegrywać i biadolić nad wciągniętą taśmą, ale własna kolekcja kaset to była zmaterializowana manifestacja indywidualności i gustu, której nam, właścicielom wielu folderów z muzyką, na pewno choć trochę brakuje. Nie wiem co teraz sprzedają niegdysiejsi właściciele straganów z pirackimi kasetami, ale pewnie skarpetki frotte i bieliznę w stokrotki, to stabilny biznes.

L jak LEGO – kultowe klocki z Danii i chyba najbardziej pożądany prezent pod choinkę. Ponieważ składały się z drobnych elementów, nie nadawały się do zabawy dla małych dzieci, ale kto miał młodsze rodzeństwo ten ma świadomość, że jeśli nigdy nie wyciągałeś ludzika LEGO z kupy raczkującej siostry, to nie wiesz co to lajf. Dla młodszych były LEGO Duplo, ale one ssały pałkę. Producenci klocków LEGO oferowali składane modele wozów strażackich, helikopterów, koparek i różnych budowli wraz z ludzikami o krępym kwadratowym korpusie, ale każdy, kto miał kilka zestawów i tak trzymał je wszystkie w jednym kartonie. Klocki LEGO miały rozwijać wyobraźnię, więc dla wizjonerskich projektów trzeba było mieć ich jak najwięcej. Szczyt marzeń każdego fana to oczywiście wycieczka do Legolandu, gdzie można było się przekonać, że z klocków da się zbudować absolutnie całe imperium.

Czy Polacy wstydzą się swojego języka? Sprawdź.

M jak MAGNETOWID – kto ma taki sentyment do swojego odtwarzacza DVD jaki się miało do pierwszego magnetowidu, który rodzice przywieźli do domu w bąbelkowanej folii? Lata 90. uczyniły ten sprzęt powszechnie dostępnym, co ułatwiło życie wielu fanom telewizji uzależnionym wcześniej od ramówki. Frajerem był ten, kto kupował oryginalne VHSy, wiadomo że mając do dyspozycji dwa magnetowidy bez problemu dało się przegrać film z wypożyczalni, co oczywiście było NIELEGALNE i mogło cię za to ścigać CIA. Zawsze bałam się, że wpadną mi do domu i zabiorą tatę. Najwięcej przegrywało się kina akcji ze Stevenem Seagalem czy Jean Claudem van Dammem, a dzieciom można było zamknąć ryj puszczając zeszłotygodniowe Gumisie. Wielokrotnie zagrywane kasety dawały efekt, jaki teraz chce uzyskać każdy ambitny student sztuki nowych mediów. Zaczęły się też czasy, kiedy ojcowie rodziny chowali po domu kasety z niemieckimi pornosami. Żyć nie umierać, byle w fotelu przed odbiornikiem.

N jak NINTENDO – konsole Nintendo, podobnie jak Pegasusy, zawładnęły masową wyobraźnią. Dorośli ich nie lubili, bo nie stwarzały nawet pozorów edukacji. Co bardziej autorytarny ojciec czy matka czas spędzony dziennie przy konsoli wydzielali swemu dziecku jak słodycze, bo uważali, że w grach jest szatan. A grafika na konsolach była dużo lepsza, niż na jakiejś tam Amidze 500. Latało się, obijało się mordy na ringu, strzelało, ratowało księżniczki. Można tak było spędzić całe wakacje.

O jak ORANŻADA W PROSZKU – zanim dorośliśmy i odkryliśmy inne proszki, mogliśmy raczyć się nią do woli, bo kosztowała grosze. Już Gunter Grass w Blaszanym Bębenku wskazał na hedonistyczno-erotyczny potencjał tego specjału postkomunistycznych podwórek. Oczywiście, nikt nie rozpuszczał sproszkowanej oranżady w szklance, a dlaczego rozumie każdy, kto przynajmniej na chwilę zatrzymał się na fazie oralnej. Musujące drobinki jadło się najczęściej palcem albo z otwartej dłoni. Tak spożywana oczywiście nie zaspokajała pragnienia, ale od tego była przegotowana kranówka albo woda z syfonu.

Old Spice – najbardziej rozpoznawalna marka kosmetyków dla mężczyzn okresu świeżego kapitalizmu. Nie było takiej różnorodności jak teraz, a Old Spice’a wywindowała do masowej świadomości seksistowska, zagraniczna kampania reklamowa. Każdy, kto miał ojca, wuja lub dorastającego kuzyna kojarzy białe buteleczki z rysunkiem statku z masztem albo dezodorant w niebieskim sztyfcie long-life stick. Zapach „Oryginal” – dla panów wiernych klasycznym korzennym zapachom – miał zagwarantować sukces, zdrową jak koń kobietę, muskuły i niestanie w kolejkach. Metaforą świeżości był sunący po dzikich falach surfer cały w oliwie, co do nieodpornej na reklamę świadomości ówczesnych Polaków trafiało idealnie. Aspirujący do włosów łonowych chłopcy zabraniali tacie wyrzucać opakowania po Old Spice i ustawiali je sobie nad łóżkiem obok kolekcji puszek i Spidermanów.

P jak PIERCING W PĘPKU – przekłuwanie pępków stało się w pewnym momencie ulubioną rozrywką nastoletnich dziewic i jednocześnie manifestacją dojrzewania płciowego. Wiadomo, że aby być piękną trzeba cierpieć, a moda na piercing była dla niektórych pierwszą tak krwawą lekcją kobiecości. Pępek przekłuwała sobie większość nastolatek, a rodzice dowiadywali się ostatni. Robiło się to samemu lub z koleżanką przy użyciu igły bądź agrafki (bywało też, że i cyrkla, jeśli był pod ręką). Amatorstwo tych praktyk było dość przerażające, stąd też cezura okresu dojrzewania dla niektórych dziewcząt mieściła się gdzieś miedzy ropiejącym kolanem a ropiejącym pępkiem.

R jak ROLKI – niektórych stać było na całe uposażenie skejta łącznie z zestawem ochraniaczy, innym matki wciskały stare wrotki ze strychu i mówiły, że to to samo. Kolejny pretekst do ujawnienia się podziałów klasowych. Razem z rolkami do podstawówek i liceów na mocnych nogach wkroczyła subkultura skejtowska – SK8 is not dead – i z dumą nosiło się za duże koszulki i bluzy z kapturem oraz spodnie z niskim krokiem, które wyklinali wszyscy nasi opiekunowie sugerując, że wyglądasz jakbyś się zesrał. W życiu młodych pojawił się też sprej i nadzieja na tworzenie sztuki w przestrzeni miejskiej, co kończyło się estetycznym kaleczeniem okolicy. Gdy szał trochę, osłabł entuzjazm do nauki jazdy na rolkach pozostał tylko nielicznym, większość pochowała je do piwnicy i teraz pewnie wciska swoim dzieciom mówiąc, że to to samo co snowboard.

S jak STAR FOODS – niemalże archetypiczna marka chrupków mojego dzieciństwa. Była to wyższa klasa przekąski szkolno-podwórkowej i miała zdecydowanie kolektywny charakter. Po skłonności do dzielenia się można było poznać ludzi i zweryfikować przyjaźnie. Smaków było parę: orzechowy, serowy, pizza, tomato i należało skosztować wszystkich. Pacholęciem będąc, niewielu z nas martwiło się perspektywą otyłości i cellulitu, bo metabolizm działał u nas jak silniki Concorde’a, dlatego zajadaliśmy się tym na potęgę. Później tymi tłustymi paluchami przewracaliśmy strony w podręczniku do polskiego. Świat był prosty, wystarczyło tylko kilka wygrzanych banknotów albo monet w kieszeni i jechało się dalej na pustych kaloriach, a kanapka z pasztetem od mamy lądowała w krzakach.

Ś jak „ŚWIAT WIEDZY” – pierwowzór Wikipedii. Kupowało się cyklicznie w kiosku i wkładało do segregatora. Był dużo bardziej wizualnie satysfakcjonujący, niż zwykła encyklopedia sprzedawana przez sekciarzy akwizytorów, a jednocześnie kolekcjonowanie kolejnych części uczyło konsekwencji. Najbardziej liczyło się to, że był bogato ilustrowany i nawet największy obwieś przynajmniej raz przeglądał Świat Wiedzy. Był on zresztą o tyle poręczny, że można było na referat do szkoły zabrać tylko jedną potrzebną kartkę, a nie cały tom. Podobnie było z pożyczaniem. Kompletna kolekcja „Świata Wiedzy” prawdziwemu kujonowi była niezbędna jak świadectwo z paskiem, nawet jeżeli teraz pali nim w piecu.

T jak TATUAŻE WODNE– kolejna szansa, żeby na chwilę poczuć się względnie dorosłym. Tatuaże wodne można było znaleźć w opakowaniach chipsów i w gumach, a także w opiniotwórczej prasie młodzieżowej. Wystarczyło polać wodą albo poślinić, a później oderwać papierek. Specjalnością niechlujnych gówniar był obtarty, znoszony tatuaż, który wskazywał, że osoba go nosząca prędzej czy później zacznie wykazywać skłonności do dekadencji i narkomanii. „Jedziesz po łapie”, to jak wiadomo hasło, co najmniej dwuznaczne. Najładniejsze tatuaże trzymało się na specjalne okazje i mogły służyć jako waluta przetargowa przy pierwszych lesbijskich pocałunkach.

U jak ULOTKI – w latach 90. zachwyt nowymi produktami i markami z Zachodu był tak wielki, że dzieciaki dostały szału. W piramidach z pustych puszek zbierał się kurz i lęgły muszki owocówki. Na moim podwórku, długo zanim nastała era karteczek, zbierało się ulotki. Należało chodzić po wszystkich sklepach i restauracjach w okolicy i pytać „Czy mają państwo ulotki?”, tak jak wcześniej żebrało się o kartony do zabawy. Jeśli komuś udało się zdobyć jakiś unikatowy okaz od razu zyskiwał rispekt na dzielni. Najszczęśliwsi byli ci, których rodzice pracowali za granicą, bo przywozili im grube pliki niemieckich ulotek reklamujących śruby czy maszyny rolnicze. Sraliśmy po nogach z zazdrości. Najcenniejsze i najrzadsze okazy wymienić było można za kilkanaście innych albo wygrać w jakiejś podwórkowej grze. Lepsze od przeglądania swojej kolekcji ulotek przy nocnej lampce były tylko katalogi wysyłkowe z Niemiec.

V jak VIBOVIT– preparat witaminowy dla dzieci przeznaczony do rozpuszczania w wodzie, którego fenomen najlepiej opisuje grupa na Facebooku „Jak byłem mały, to opierdalałem Vibovit na sucho”. Czyli z palca. Gdyby można było przedawkować Vibovit, to większość z nas dawno by już nie żyła, a jeśli to prawda, że był rakotwórczy, to chyba spotkamy się w hospicjum.

W jak WALKMAN – o Jezusie, większego marzenia nie miałam! Najbardziej pożądany był walkman (wym. łolkmen) Sony, chociaż i jemu zdarzało się wciągnąć taśmę. Ale nieważne. Najważniejsze, że można było się wozić na trasie szkoła-dom, ignorując dzieciaki z młodszych roczników i ich pedalskie tornistry. Można też było słuchać satanistycznego wycia stojąc w autobusie zaraz obok zdewociałej staruszki, która tryskała na ciebie wodą święconą z torebki. Walkman pozwalał na ostentacyjną samotność w tłumie i czynił naszą żałosną, egzaltowaną młodość jeszcze bardziej żałosną i egzaltowaną. Minusem walkmana były baterie, które nie starczały na długo, a przewijana kaseta przywoływała na myśl pędzące stado Gremlinów.

Z jak ZŁOTE MYŚLI – złote to one nie były, powiedziałabym nawet, że miały kolor dresowej szarości, ale pozwalały na interakcje, jakie teraz umożliwiają portale społecznościowe. Kiedyś nieśmiali mieli dużo gorzej. Złote myśli, jakby ktoś nie wiedział, to zeszyty z listą naiwnych i przewidywalnych pytań, na które odpowiadały wybrane przez właściciela zeszytu osoby, po czym zaginały strony ze swoim wpisem w formę trójkąta i czasami ozdabiały go jakimś infantylnym rysunkiem. Kiedy dostawałaś do domu czyjeś złote myśli można było rozkminiać wpisy innych i do woli szydzić. Popularni chłopcy i popularne dziewczęta nawiązywali za ich pośrednictwem romanse konsumowane na szkolnych korytarzach trzymaniem się za ręce. Poza tym dowiadywaliśmy się o sobie zupełnie niepotrzebnych rzeczy: 48. Jeździłaś/eś kiedyś na koniu? 48. Tak, chyba z cztery razy. 49. Jakie były wrażenia po jeździe? 49. Ale trzęsie!