Obraz z materiałów promocyjnych
Popełniłem straszny błąd. Obudziłem się w niedzielę, zajarany jak dziecko w oczekiwaniu na gwiazdkowe prezenty, wziąłem kawę i bajgla i spodziewałem się, że spędzę następne siedem czy ileś godzin zrywając boki, ramię w ramię z tweetami przedstawicieli mojej generacji. W końcu miliony ludzi były gotowe zrobić dokładnie to samo; miliony ludzi, którzy kochali Arrested Development tak bardzo, że zamienili wewnętrzne żarciki tego serialu na walutę kulturową, którzy spędzili lata po ukończeniu studiów na rozpoznawaniu ludzi z podobnym gustem, poprzez wypatrywanie pomarańczowych pudełek DVD z serialem na ich regałach.
Videos by VICE
Arrested Development to w pewnym sensie klejnot koronny naszego medialno-konsumpcyjnego pokolenia. Chyba nic od jesieni 2007, pierwszej kampanii Obamy, nie zjednoczyło tak mocno tej grupy – białej, miejskiej, wykształconej, należącej do klasy średniej wyższej młodzieży – jak ogłoszenie, że ten szalony komediowy ensemble po latach spotka się by nagrać kolejny sezon serialu. Było to też oczywiście skutecznie reklamowane i promowane wśród powyższej grupy, na każdej możliwej platformie – 5% przepustowości Netfliksa, który sam zajmuje już jedną trzecią przepustowości internetu, miało zostać wyssane przez widzów Arrested Development.
Więc niedzielny poranek tętnił ewidentną ekscytacją, przejawiającą się update’ami statusów całej grupy demograficznej: tej, którą tworzą wszyscy nasi ziomkowie z liceum i studiów, byli i aktualni koledzy z pracy, wszyscy ich znajomi i wszyscy znajomi ich znajomych. Wiem to, ponieważ Facebook. Ponieważ Twitter. „Arrested development!!!! :)” – 55 lajków. „#ŁzySzczęścia” 25 re-tweetów. (Jeśli jesteś częścią pewnego środowiska socjo-ekonomicznego i nie lubiłeś Arrested Development w latach 2003-2006, teraz już zapewne lubisz, pod presją otoczenia. Nikt nie chce być tym gościem na imprezie, który nie śmieje się z odniesienia do martwego gołębia).
W połowie dnia zauważyłem coś dziwnego. Wszyscy ci, którzy wypełnili swoje tablice odniesieniami do rodziny Bluthów przez ostatnie siedem lat byli podejrzanie cisi. Miałem opóźniony start – moi znajomi na Zachodnim Wybrzeżu na pewno obejrzeli już przynajmniej kilka odcinków, a ci ze Wschodniego mieli wiele godzin na wgryzienie się w temat. Nie było tego social-networkowego uniesienia – raczej niezręczna cisza. „Douche chills”, jak powiedziałby Tobias.
To pewnie dlatego, że nowy sezon Arrested Development nie jest zbyt dobry. Po prostu nie jest. Wciąż jest całkiem śmieszny i ciekawszy od większości rzeczy w TV, ale ta szaleńcza, diabolicznie rozpisana komedia lat zerowych już gdzieś zaginęła w akcji. Zamiast wariactwa całego zespołu otrzymujemy wlokące się odcinki poświęcone jednej postaci, z których kilka – szczególnie te z Lindsay – jest zwyczajnie nużących. A nikt się nie spodziewał, że Arrested Development kiedyś powiązane będzie z nudą. Może z nadmierną stymulacją, ze schizofrenią, ale nie z nudą. Byłem najzwyczajniej w świecie znudzony oglądając niektóre z odcinków.
No i nikt nie wiedział co z tym zrobić. Wiadomo, niektórzy wybuchowi fani zjechali nowy sezon, ci najtwardsi życzliwie go bronili, ale nie było wielkiego przypływu komentarzy i natychmiastowej, wnikliwej analizy, które równałyby się medialnemu przedpremierowemu napięciu. Nie było psującej wielkie show internetowej krytyki, która w przeszłości prawie zniszczyła inne produkty kultury. Ale i tak uważam, że internet zrujnował Arrested Development. Winnymi nie były, tym razem, masy krytykanckich Twitterowiczów, ale oczekiwania wychodzące z samej struktury internetu.
Gdy Arrested miało swoją premierę, w 2003, nie było Hulu, wideo na życzenie. Nie było Twittera, nie było Google+, Instragramu, Facebook był dostępny tylko na zaproszenie. Chłonęliśmy i omawialiśmy media w zupełnie inny sposób. Farhad Manjoo uważa, że Arrested Development wyprzedzało swój czas, w tym jak antycypowało znaczenie technologii zgrywania wideo z telewizji i replayu w pełnej gagów komedii – ale nie udało mu się zgromadzić dużej publiczności, bo takie technologie jeszcze nie zostały szeroko przyjęte. Dużo powiedziano też o mocach memo-twórczych serialu, jeszcze zanim „mem” stał się popularnym słowem. Cały ten serial zdaje się być futurystyczną hybrydą uber-komedii.
Ja tego nie kupuję. Arrested Development było po prostu bardzo dobre. Było telewizyjną komedią na sterydach; miało żarty zagnieżdżone w żartach zagnieżdżonych w innych żartach. Było absurdalnie dobrze napisane, absurdalnie dobrze zagrane, i nakręcone i zmontowane w prawie perfekcyjny sposób. Jest pełno tweetowalnych cytatów i potencjalnych memów w np. Seinfeldzie, ale on wciąż sprawia wrażenie zbyt tradycyjnego sitcomu, żeby móc nazwać go przyszłością internetowej komedii. Arrested było po prostu szybsze, bardziej obrotne, seksowniejsze.
Niestety, wygląda na to, że Mitchell Hurwitz i spółka kopali w swojej mitologii odrobinę zbyt głęboko. Twórca Arrested Development planował napisać ten sezon tak, żeby odcinki można było oglądać w dowolnej kolejność – super ambitny plan, stworzony specjalnie dla epoki streamów i oglądania-na-życzenie. Oglądasz jeden odcinek, śmiejesz się z gagów, jesteś zdezorientowany przez fabułę, ale powoli łączysz elementy w całość. Byłoby śmiesznie i oryginalnie. Oczywiście niosłoby to za sobą też nudne klepanie tych samych wydarzeń fabularnych i nadmiar nudnych momentów, więc nic dziwnego, że w końcu odrzucono ten pomysł.
Jego szczątki pozostały. Każdy odcinek wciąż jest trochę o tym, co poprzednie, a nowe zwroty fabularne i gagi są sprytnie odkrywane przy pokazywaniu tego samego zwrotu po raz trzeci czy czwarty – ale „sprytnie” nie zawsze znaczy „śmiesznie”. Albo nawet „zabawnie”. Gdyby istniał jakiś sposób na napisanie piętnastu równoległych fabuł, dla dziesięciu czy jedenastu najbardziej uwielbianych postaci w historii sitcomów, bez nudy w nachodzących na siebie fragmentach i ze świeżymi żartami w każdej z nich, byłby to pokaz istnego komediowego geniuszu.
Ale go nie ma. Mimo wszystko, nie jest trudno wyobrazić sobie dlaczego Hurwitz, którego odznaczano zaszczytnymi tytułami, zdecydował się zrobić to co zrobił. (Krążą też plotki, że aktualna struktura jest po części wynikiem strasznych konfliktów logistycznych – najwyraźniej ważniejsze było, żeby świat dostał „Zamianę ciał” i „Mojego największego wroga” niż pełnoprawny sezon Arrested Development).
To byłoby coś innowacyjnego, co najmniej. Wymienne odcinki! Stworzone-do-oglądania-za-jednym-zamachem-na-Netfliksie! To byłby „Nowy sposób na oglądanie TV” – coś, co Arrested Development 1.0 do utraty tchu wychwalało jako swoje osiągnięcie. Hurwitz bez wątpienia poczuł ciężar oczekiwań – pokoleniowy festiwal uwielbienia dla Arrested znacznie przerasta zwyczajnie lubiany, skasowany sitcom – chciał dać tym fanom coś, o czym naprawdę mogliby potweetować w niedzielę rano. Chciał zburzyć konwencjonalny model oglądania telewizji, co, jak dobrzy mieszkańcy internetu wiedzą, jest najlepszym sposobem na sprawienie, żeby czyjś produkt się wyróżniał, został zapamiętany. Wyobrażał sobie swój serial jako przełomowy produkt internetowy, nie tylko dobrą komedię.
To nie zagrało. To niemożliwe przedsięwzięcie na długość całego sezonu, i niedługo przed premierą sezonu, Hurwitz napisał oświadczenie, w którym informował fanów, że odcinki trzeba jednak oglądać po kolei.
Sezon, z którym zostaliśmy jest niezręcznym porozumieniem pomiędzy najlepszym sitcomem w historii i wzniosłą wizją przyszłości streamowej, pełnometrażowej komedii. Mocnym argumentem jest to, że czasami lepiej zignorować oczekujące, tweetujące masy i niekończące się nawoływanie do rozwoju ze strony internetu – najlepszym sposobem, żeby rozśmieszyć ludzi jest po prostu zebranie grupy utalentowanych osób, w jednym pomieszczeniu, z wieloma dobrze napisanymi żartami. No wiecie, po prostu zdrowy rozsądek. I tyle.
Zobacz też:
Bruna Świat Absurdu: Jak wydymać gwiazdę porno?