Umawiając się na wywiad z twórczyniami Głosu Mordoru, pierwszego periodyku poświęconego pracownikom korporacyjnego zagłębia Warszawy, zwanego potocznie Mordorem — nie zdziwiłem się, że na miejsce spotkania padła ulica Domaniewska, czyli samo serce tej korpo-krainy. Około godziny 10 rano wyszedłem na przystanek razem z pozostałymi pasażerami tramwaju, wtapiając się w sunący do przodu tłum.
Mijając szklane fortece biurowców i zerkających na mnie nieufnym wzrokiem palaczy sprzed bram budynków, przypomniałem sobie czasy, gdy podobnie jak oni — kiedyś, jeszcze w poprzednim życiu, też szturmowałem Domaniewską, by dzielnie stawiać opór deadline’om i prędko dostarczać asapy.
Videos by VICE
Pierwszy numer Głos Mordoru wyszedł pod koniec września, a jego egzemplarze rozdawała przechodniom kobieta w stroju Gandalfa (podobno żaden mężczyzna nie był chętny, by wcielić się czarodzieja). Już wtedy wiedziałem, że chcę poznać historie Justyny Szawłowskej i Sisi Lohman — osób, które dały życie gazecie Mordoru, takiego małego miasta w Warszawie.
VICE: Skąd się znacie?
Sisi Lohman: Znamy się przez naszych nie-mężów, czyli partnerów, znaczy konkubentów. To przyjaciele od bardzo dawna, więc kiedy pojawiłyśmy się w ich życiach, także zaczęłyśmy się przyjaźnić. Będzie już z jakieś 5 lat.
Czy Głos Mordoru jest obecnie waszym jedynym zajęciem?
Sisi: Wcześniej pracowałam w Mordorze przez półtora roku. Obecnie jestem jeszcze etatową mamą.
Justyna Szawłowska: U mnie to nie do końca, po 10 latach pracy w marketingu i nieruchomości zostało mi jeszcze kilka zleceń, które gdzieś tam staram się zrobić, pomiędzy wychowywaniem dziecka i tworzeniem gazety.
Justyna, dlaczego zrezygnowałaś ze stabilnej posady w firmie na rzecz freelance’u?
Justyna: Powiedzmy, że mój powrót do pracy po urlopie macierzyńskim nie był udany. Sama też miałam świadomość tego, że praca w korporacji, w której byłam zatrudniona, nie jest dla mnie, że muszę się z tego teraz jakoś wykaraskać.
To wtedy powstał pomysł na gazetę?
Justyna: Pomysł powstał dość niewinnie, zaczęło się od obserwacji Mordoru — zauważyłam, jakim stał się popularnym miejscem, które wszyscy kojarzą — tak jakby to było takie małe miasto w mieście. Na mojej trasie od tramwaju do pracy zawsze mijałam kogoś, kto wręczał mi ulotki, a po godzinach pracy przy komputerze, pojawiła się zwykła chęć przeczytania czegoś na papierze — zwróciłam na to uwagę, czytając w komunikacji miejskiej gazety typu Metro. To był początek idei Głosu Mordoru. Pomyślałam: wyjdzie lub nie wyjdzie, ale trzeba spróbować.
Rozumiem, że podzieliłyście się rolami. Sisi, jakie są twoje obowiązki w gazecie?
Sisi: Dopiero zaczynamy się nimi dzielić. Zajmuję się redakcją i jestem odpowiedzialna za ukazujące się treści — tyle że szukanie autorów, czytanie tekstów, to wszystko nasza wspólna praca, wspólny żywioł. To, co ciekawe to, że moje spojrzenie na Mordor różni się od tego Justyny, nie mam złych wspomnień, związanych z tym miejscem. Tak jak mówiłam, pracowałam tu tylko 1,5 roku — więc chyba nie zdążyłam wpaść w specyficzny rytm tego miejsca, nie zdążyłam się nim wypalić.
Justyna: Myślę, że to ważne, że obie mamy inne doświadczenia — Sisi jest zawsze taka pozytywna, kiedy ja po latach pracy tutaj mam wrażenie, że się uwsteczniłam.
Czegoś chyba jednak cię nauczyła ta praca?
Justyna: Tak, że czasem nie wystarczy chcieć — bo nawet jak masz doskonały pomysł, musisz się z nim przedzierać przez dyrektorów tych dyrektorów i ich dyrektorów, a nawet jeżeli ci się uda, to efekt końcowy będzie taki sam, jaki miał być pierwotnie. Bo widzisz, czasem kreatywność w takim miejscu nie popłaca — zwłaszcza jeżeli to, co wymyślisz, wpływa na plany innych i zmusi ich do dodatkowej pracy. Pamiętam, że przez pierwszy rok walczyłam, chciałam przekonać pozostałych, że można zrobić więcej, lepiej — jedynie straciłam na tym siły. Po trzech latach przestałam, nauczyłam się nie widzieć problemów, nawet jeżeli takie były. Wiedziałam, że nic nie można zrobić, że i tak nic się nie zmieni, a jedynie stracę nerwy.
Sisi, a ty czego się nauczyłaś w korporacji?
Sisi: Pracy na Excelu (śmiech). Nienawidziłam tych tabelek, a pierwsze co zrobiłam do Głosu Mordoru to była tabelka i wpisanie potrzebnych kontaktów.
Czy w Mordorze jest więcej smutnych, czy szczęśliwych orków?
Justyna: Razem z Sisi robiłyśmy niedawno uliczną sondę do gazety, przepytałyśmy kilkadziesiąt osób Mordorze i okazuje się, że większość przepytanych lubi to miejsce, ale myślę, że w dużej mierze wynika to np. z tego, skąd kto przyjechał i jaki miał cel, zaczynając tu pracę. Wpływ na odbiór Mordoru ma też oczywiście charakter osoby — są ludzie, którzy potrzebują konkretnych wytycznych od przełożonego, pracy od A do Z, gdzie są klarowne szczeble kariery. Ale są też tacy, którzy nigdy nie dostosują się do takiego trybu pracy i tylko będą się tu męczyć. W gazecie jest coś dla jednej i drugiej grupy — jednak wspólnym mianownikiem dla wszystkiego będzie przymrożenie oka, żeby biorąc tytuł do ręki, czytelnicy nie mieli kolejnego stresu.
Co było największym problemem przy wydaniu pierwszego numeru gazety?
Justyna: Decyzja, jakie dać treści. Zaczęłyśmy szukać ludzi, którzy znają specyfikę tego miejsca i piszą.
Sisi: Potem była jeszcze kwestia doboru tematów: chciałyśmy napisać o życiu w korpo, ale trochę w krzywym zwierciadle. Ludzie lubią czytać o sobie, jeżeli coś ich bezpośrednio dotyczy — a to jest gazeta stąd, z prawdziwymi historiami wziętymi z Mordoru…
Justyna: Gdzie nie jesteśmy sami, pośród deadline’ów i fuckupów.