Nowa Zelandia: Mój znajomy Maorys

Zdjęcie: Flickr/anoldent

Zima na północnej wyspie Nowej Zelandii, choć ciepła nie należy do najprzyjemniejszych pór roku. Przeszywająca wilgoć w połączeniu ze słonym oceanicznym wiatrem, przenoszącym tony chmur, błyskawicznie przemieniających się w ciężki deszcz zachęca raczej do zaszycia się w przytulnych czterech ścianach, niż do czegokolwiek innego.

Videos by VICE

W taką właśnie zimową pogodę siedzimy z Roimata (w języku Maori imię to oznacza łzę) w jednej z wielu knajp w portowej części miasta. Znudzeni mdławo słodkim posmakiem, jaki pozostawiły kolejki Singapore Slingów wychodzimy zapalić na przykryte dachem z liści palmowych patio, służące za palarnię, które za sprawą powietrza odprowadzanego wprost z kuchni i niezliczonym kałużom nabrało klimatu tropikalnej sauny.

Palarnia ma widok prosto na zatokę, na której kilku YAFA (w slangu lokalsów Yet Another Fucking Aucklander) próbuje złapać przypływ na swoich kolorowych deskach surfingowych. Fala niesie ich przez kilka metrów, by za chwilę rozbić się na jednej z wielu skalistych wysp zamieszkałych przez pogrążane w katatonicznym dziobaniu ptaki Kiwi.

Roimata jest młodym, niespełna trzydziestoletnim rybakiem – z wykształcenia sternikiem i tak samo, jak cała jego rodzina urodził się w rejonie Hikurangi, na północy Nowej Zelandii. Jego dalecy przodkowie, którzy przybyli tu ponad dwa tysiące lat temu nazwali tę ziemię Aoteroa – długa, biała chmura.

Maorysi to potomkowie ludów Polinezji i pomniejszych wysp na południowym Pacyfiku, którzy, jak twierdzi Tom Heyerdal w „Kon Tiki” sami przybyli tutaj na tratwach z Ameryki południowej.


Źródło: Flickr/Abaconda Management Group

Istnieje również teoria zakładająca, że Maorysi to potomkowie chińskich odkrywców sprzed ponad dwóch tysięcy lat, ale patrząc na rozmiar przeciętnego Chińczyka i Maorysa każdy, kto słyszał o prawie zachowania masy, od razu odrzuci tę wersję, jako najmniej prawdopodobną.

Choć dzisiaj, dzięki uduchowieniu przez brytyjskich kolonistów większość Maorysów religijnie identyfikuje się jako Prezbiterianie, Anglikanie, czy Katolicy porządku Rzymskiego, wielu z nich wciąż wyznaje swoją oryginalną religię, czyli po prostu Maori.

Religia ta opiera się na dwóch podstawowych pojęciach – Manie, czyli wewnętrznej mocy, która daje moc i siłę oraz Tapu – swoistemu pojęciu uświęcenia – coś w rodzaju dekalogu, ale bez określonych przykazań. Tapu to taka religijna intuicja, która podpowiada co robić, a czego nie, żeby za bardzo nie podpaść stwórcy.

Jakkolwiek silni i wojowniczy nie byliby Maorysi, ich kultura nie miała szans przetrwać zderzenia z tonami ołowianego oświecenia, niesionego przez siepaczy królowej Wiktorii. Jedyną pozostałością po dawnym panowaniu tego ludu jest martwy Maori jako drugi urzędowy język Nowej Zelandii, kilka muzeów oraz rezerwatów. Choć to marne pocieszenie dobrą stroną takiego stanu rzeczy jest to, że teraz mogę pić kolorowe drinki i palić amerykańskie papierosy z moim ubranym w dżinsowe spodnie znajomym.

Źródło: Flickr/Neil Mackinder

Rodzina Roimata jest bardzo mocno zakorzeniona w Maori. Chociaż jego dom rodzinny to szeregówka w kolonialnym stylu na obrzeżach Auckland, pamięć o tradycji jego przodków, oraz o tym, skąd pochodzą jest dla nich bardzo ważna. Podobno jeden z pradziadków Roimata był szamanem, zajmującym się wykonywaniem magicznych tatuaży, mających odstraszyć demony. Jednak jak twierdzi Roimata duchy jego przodków nie są z niego zadowolone.

„Tapu można najprościej opisać jako wskaźnik tego, czy jest się dobrym człowiekiem” – wyjaśnia – „Wygląda na to, że ja nie jestem”.

Roimata nigdy nie poznał swojej matki. Zmarła przy porodzie. Przyczyną śmierci było nadciśnienie tętnicze. Cesarskie cięcie było wyraźnie sugerowane przez położnych w klinice, jednak nikt w rodzinie nie wyraziło na to zgody. Maoryska kobieta musi być silna.

„Ojciec zawsze powtarzał mi, że to moja wina. Twierdzi, że pochłonąłem siłę życiową mojej matki” – Nie ciężko wyobrazić sobie jak oskarżenia o odebranie życia własnej matce wpływają na kształtującą się dopiero psychikę młodego chłopaka. Wczesne dzieciństwo Roimata opływało w poczucie winy i przekonanie, że jest demonem. W tym ostatnim najbardziej próbowała go utwierdzić jego babcia, która podobno nigdy nie spojrzała mu w oczy, a odzywała się w jego towarzystwie tylko po to, aby wypowiedzieć zaklęcia, pomagające odpędzić złe moce.

Ucieczką od takiego stanu rzeczy było dla Roimata pójście do szkoły, w której naprawdę dobrze sobie radził. Po ukończeniu Collegu na wybranym przez siebie kursie morskim (Nie należy mylić z Collegem amerykańskim, czyli wyższej uczelni. W Nowej Zelandii College to podobnie jak w Wielkiej Brytanii, szkoła średnia) nauczyciele proponowali jego rodzinie wysłanie Roimata na studia. Łatwo domyślić się odpowiedzi, argumentowanej rzekomą stratą czasu i pieniędzy na kogoś, kto tak naprawdę nie powinien nawet żyć.

Źródło: Flickr/Evan Goldenberg

„Rodzina tolerowała mnie pod swoim dachem, bo byłem niepełnoletni, a oni nie chcieli popaść w kłopoty z prawem. Ale osiemnaste urodziny zbliżały się nieuchronnie i wiedziałem, co to dla mnie znaczy. Nie miałem innego wyjścia, jak zacząć sobie szukać pracy” – wspomina.

W międzyczasie nad zatoką, zza długich i białych chmur wyłania się słońce. Sprzedawcy otwierają drzwi sklepów, wpuszczając do środka orzeźwiające powietrze po deszczu. Silny wiatr sprawia jednak, że ta chwilowa sielanka nie potrwa długo. Pracę Roimata znalazł bez większych trudności, dzięki praktykom, jakie załatwiła mu jego szkoła, oraz wstawiennictwu wychowawcy, z którym zawsze miał dobry kontakt.

„Dostałem pracę na niewielkim statku, przy połowie ryb, nie wypływaliśmy nigdy na dłużej niż trzy tygodnie. Pieniądze były bardzo uczciwe, więc bez problemów wynająłem mieszkanie. Nareszcie myślałem sobie, że może jednak wcale nie wisi nade mną żadna klątwa. Byłem naprawdę szczęśliwy, w końcu udawało mi się wieść normalne życie” – opowiada.

Niestety błogi spokój nie potrwała długo. Wkrótce po dwudziestych trzecich urodzinach Roimata otrzymał wypowiedzenie od armatora, dla którego pracował – jego kontrakt nie mógł zostać przedłużony, ponieważ firmie nie udało się wygrać przetargu na kolejny rok, w związku z czym duża część floty stała się bezużyteczna. Roimata po utracie pracy przez kilka tygodni mieszkał w samochodzie, włócząc się całymi dniami po nabrzeżnych terenach należących do portu miejskiego Auckland. Siedząc na skalistym, porośniętym mchem wybrzeżu spoglądał z zazdrością na członków innych załóg, przygotowujących kutry do wypłynięcia w pełne morze. W międzyczasie wykonywał wszelakie fuchy w porcie, od rozładunku kontenerów, przez czyszczenie łodzi, na filetowaniu kończąc. Były to jednak prace dorywcze, które nie pozwalały na opłacenie mieszkania, kaucji i innych podstawowych wydatków.

„Byłem włóczęgą. Żyłem dosłownie z dnia na dzień. Wiesz jakie to uczucie nie móc zaplanować przyszłości dalszej niż następne kilkanaście godzin? Powiem Ci, że nikomu tego nie życzę. W końcu nie wytrzymałem, złamałem się. Pojechałem do rodziny i poprosiłem ją o pomoc, myślałem, że może mógłbym trochę u nich pomieszkać, dopóki nie znajdę stałej pracy. Ale ojciec nie chciał o tym słyszeć. Rozmawialiśmy na werandzie, nawet nie wpuścił mnie do domu. Byłem zdruzgotany, przecież nigdy nie zrobiłem nic przeciwko niemu”.

Po prawie dwóch miesiącach Roimata znalazł zatrudnienie u konkurencyjnego przewoźnika. Praca była dużo poniżej jego kompetencji, zajmował się czyszczeniem sieci, sprawdzaniem węzłów oraz podobnymi. „Nie narzekałem. Owszem, płaca była mniejsza od minimalnej, nie rozwijałem się zawodowo, ale mogłem wynająć pokój i miałem jakieś możliwości dalszego działania”.

Źródło: Flickr/Evan Goldenberg

Kapitanem nowej załogi był stary Maorys. Powiedzieć, że nie szanował swojej załogi to mocny eufemizm. Oczywiście Roimata dostawały się najgorsze obelgi, był pomagierem, na samym dnie pokładowej hierarchii.

W niewielkiej społeczności religijnej, jaką są wyznawcy Maori, wieści roznoszą się bardzo szybko – podobnie jak w znacznie bliższej nam parafii. W związku z tym wiele osób kojarzyło Roimata jako nawiedzonego chłopaka, który zabił własną matkę.

„Przez cały czas byłem przekonany, że to, co mnie spotyka, to moja wina. Bo urodziłem się zły, bo moje Tapu jest złe” – w tym przekonaniu trwał między innymi dzięki traktowaniu reszty załogi. Nikt nie chciał z nim rozmawiać, unikano go i traktowano jako zło konieczne.

Podczas jednego z połowów rozpętał się sztorm. Bosman rozkazał wszystkim zabezpieczenie połowu i powyciąganie sieci z wody. Po wykonaniu poleceń cała załoga skierowała się w kierunku kajut – w taką pogodę nie dało się pracować. Roimata rozkazano jednak dokładne wyczyszczenie wszystkich sieci z planktonu. Zajęcie na co najmniej kilka godzin, które spędzone na spłukiwanym pięciometrowymi falami pokładzie nie należy do najbezpieczniejszych zadań.

„To nie było zgodne z przepisami, na pewno. Wiesz, na pokładzie wala się mnóstwo ciężkich części, nad pokładem wiszą dwie metalowe klatki na połów, wszystko to rozbujane silnym wiatrem. Tak się złożyło, że ktoś z załogi niewłaściwie zabezpieczył kraty i dostałem nimi w twarz”.

Kiedy stoimy na molo, wiatr rozwiewa jego fryzurę, odsłaniając sporej wielkości krwiak na prawym policzku. „Kiedy się ocknąłem, leżałem w nabrzeżnym ambulatorium. Sanitariusz powiedział, że ktoś chciałby się ze mną zobaczyć. To był kapitan. Stanął koło mojego łóżka i chwilę się na mnie patrzył, po czym powiedział, żebym zaczął szukać nowej pracy i nigdy nie zbliżał się w okolice portu”. Okazało się, że podczas sztormu jedna z klatek straciła mocowanie i wylądowała w wodzie, czyli większość połowu została stracona. Do dziennika pokładowego jako powód wypadku wpisane niewłaściwe utrzymanie lin. Te, za które odpowiedzialny był Roimata.

Po wyjściu ze szpitala, urząd miasta wypłacał mu rentę ze względu na brak możliwości wykonywania zawodu, jednak po kilku miesiącach biegły lekarz stwierdził poprawę i świadczenia przerwano. Jednak opinia, jaką otrzymał w branży Roimata nie pozwoliła mu mieć nadziei na znalezienie kolejnej pracy przy połowie. „Wiesz jak to jest. Armatorów jest niewiele, raptem kilku. Wszyscy ściśle ze sobą współpracują. Mogłem zapomnieć, zwłaszcza że zapotrzebowanie w tej branży spada, a ja nie mam jakiegoś szczególnego doświadczenia na konkretnym stanowisku”.

Roimata poznałem w jego obecnej pracy, którą dostał dzięki znajomościom ze szkoły. Pracuje dla małego przewoźnika osobowego, jest sternikiem na żaglówkach, kursujących pomiędzy najmniejszymi wyspami archipelagu. Obsługują wyspy, na które inni się nie zapuszczają „Dobrze się czuję w swojej pracy. Kiedy przypływamy na jakiś mały, jałowy skrawek lądu, nie muszę się bać, że ktoś tutaj uzna mnie za dziwaka. Spotykam często innych przedstawicieli mojej kultury i religii. Cieszę się, że mam szansę spędzić z nimi trochę czasu. Nie czuję się zrażony do mojej tradycji. Mimo wszystko.”

I faktycznie, kiedy następnego dnia rano spotykam się z Roimata w porcie, żeby popatrzeć jak wygląda jego praca, wygląda na szczęśliwego. Jest tak pochłonięty przygotowywaniem lin, sprawdzaniem silnika i stawianiem żagli, że nawet nie zauważa mojej obecności.

O czwartej rano samotna, jednomasztowa łódź wypływa z zatoki i obiera kurs na północny wschód. Widzę mojego znajomego kręcącego handszpakiem, wyciągając grot. Delikatnym ruchem zmienia kurs o kilka stopni na bakburtę, ukierunkowując się na różowe słońce wschodzące powoli ponad srebrną poświatą rzucaną przez łuski latających ryb. A ja zastanawiam się, o czym świadczą jego przejścia? Czy czyni go to Maoryskim Hiobem, Bukowskim, czy Adasiem Miauczyńskim?

Może jego historia nie należy do najbardziej dramatycznych, ale daje do myślenia. I pokazuje siłę zabobonu, który niestety często bierze się zbyt poważnie.