Albania, kraj zielska i tramadolu

Po jeziorze Ohrid, które dzieli Macedonię i Albanię pływa jedna motorówka straży granicznej, która jeszcze nigdy nie przechwyciła transportu albańskiego zioła. Tak przynajmniej powiedział gość, który dał mi worek wypchany trawą.

– Ile płacę?
– Chuja płacisz, my tu na Bałkanach jesteśmy gościnni. Bierz i ciesz się.

Videos by VICE

To wyjaśniałoby, dlaczego w tamtych stronach nie ma szans na rozwinięcie poważnego narkobiznesu. I wystarczy, żeby dzień później na piechotę znowu iść do Albanii, mimo potężnego kaca o smaku rakiji i macedońskich genitaliów.

Z napotkanym taksówkarzem (sam cię znajdzie, po prostu idź przed siebie) przejedziesz te kilkanaście kilometrów do najbliższego miasta za równowartość paczki fajek. Nieważne, dokąd chcesz dotrzeć. I tak zahaczysz o Tiranę, bo do stolicy prowadzą wszystkie drogi w tym kraju. Autostop jest jedną z możliwości, tyle że na milion mieszkańców przypada jakieś pięć samochodów. Lepiej, wzorem tubylców, zainwestuj parę groszy w podróż minibusem. Powstrzymaj tylko chęć zlania się ze strachu, która występuje nieprzerwanie między pierwszym a ostatnim górskim zakrętem. Masakry na drogach zdarzają się stosunkowo rzadko, więc bądź łaskaw odjebać się od kierowcy i daj mu w spokoju doczytać gazetę.

Może nie wiedziałeś, ale tu każdy jest twoim aniołem stróżem. Pomińmy niemal wrodzoną uprzejmość ludzi z regionu. Albańczyków dodatkowo motywuje fakt, że turystom wolno wszystko, bo takie są wytyczne tutejszych zorganizowanych grup przestępczych. Sprzedaż dragów najwyraźniej kręciła się na tyle słabo, że trzeba było otworzyć się na nowe rozwiązania. Lokalnej mafii, która wzięła pod opiekę raczkujący sektor turystyczny, marzy się powtórzenie sukcesu Chorwacji czy Czarnogóry.

Podróż mija więc na kompulsywnym roztrząsaniu, jak to w ogóle jest możliwe, że ta kobieta koło trzydziestki podróżuje z osiemnaściorgiem własnych dzieci.

I mają problem, bo wciąż obrażeni o Kosowo Serbowie wszem i wobec trąbią, jak to w Albanii nawet kozy mordują, rabują i gwałcą. Dokładnie w tej kolejności. Zawsze istnieje spora szansa, że po okolicy kręci się akurat czarne BMW. Jego kierowca oca podwiezie cię, gdzie tylko chcesz i czule spyta, czy jesteś zadowolony z wizyty. Warto wsiąść choćby dlatego, że to jedyne klimatyzowane wnętrze w okolicy, nie licząc kostnicy.

Zioło zdobywamy jak w każdym innym kraju, czyli zagadując w tej sprawie ludzi, którzy wyglądają, jakby mogli pomóc. Kto nie wie, jak ich rozpoznać, może próbować z każdym między 15 a 30 rokiem życia, kto akurat nie prowadzi przez centrum miasta krowy albo osła. Konopie masowo rosną na ulicach w charakterze chwastów, ale z tych nie oczekuj dobrego palenia, tylko setek nasion.

Ostrzejsze dragi dostępne są w każdej aptece, bo najwyraźniej nietaktem jest prosić kupującego o okazanie recepty lekarskiej. Wystarczy odrobina chęci, szczypta wyobraźni oraz całkowity brak odpowiedzialności, by do końca pobytu testować na sobie koktajle, jakich nie powstydziłby się Keith Richards. Bez obaw. Opamiętanie przyjdzie samo w momencie, gdy po trzech dniach ostrego ćpania ktoś uświadomi ci, że naprawdę minął miesiąc. Mieszankę, która posłała do piachu Whitney Houston, podaje się tu najwyżej niegrzecznym dzieciom.

Istotna uwaga: klonazepam z tramadolem i kodeiną zalane wódą powodują zaskakująco obfite wymioty. No i należy liczyć się z ewentualnością pobudki na blacie w recepcji hostelu. Ponadto taki miks całkiem serio grozi zejściem śmiertelnym, więc kto przeżyje, zostaje z bardzo niewychowawczym uczuciem samozadowolenia.

Kokaina czy MDMA jeszcze tu nie dotarły. A trzeba połknąć te kilka tabsów, żeby coś się działo. Bo nie licz na to, że w nocy wyskoczysz do klubu pokręcić dupą. Ciesz się, że ulice są oświetlone. Przy odrobinie szczęścia uda ci się wbić na jam session organizowane w hangarze gdzieś za miastem. Pod warunkiem, że najpierw walniesz parę drinków z kim trzeba, bo na imprezę tego typu dostaniesz się, tylko jeśli ktoś na kartce zapisze ci adres. Poważnie, strona wydarzenia na fejsie nie istnieje.

Przychodzi moment, gdy podróżnik uświadamia sobie, że w Albanii nie uświadczy rozrywki w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. To moment, gdy warto zacząć rozglądać się za stacją kolejową. Mają ich w tym kraju z kilkanaście, więc w końcu się uda. Sprawa wygląda następująco: kilku bogatych Albańczyków jeździ swoimi furami. Biedna większość społeczeństwa busami. Najbiedniejsi korzystają z pociągów. To właśnie jest istotą współczesnego backpackingu – jeżeli lista chętnych do całowania trędowatych w Kalkucie jest zbyt długa, albańskie koleje przyjmą cię z otwartymi ramionami.

Wnioskując po wyglądzie, władze zakupiły od sąsiednich państw wagony zniszczone po konflikcie bałkańskim. O siedzeniach można powiedzieć tyle, że są. Te okna, z których mimo stłuczenia nie wyleciały szyby, oferują oryginalny, postapokaliptyczny widok okolicy. Świat oglądany przez pęknięte szkło nabiera charakteru. Do tego ładnie współgra z dziurami po kulach, które sprawdziłyby się jako otwory wentylacyjne, gdyby na zewnątrz było choć trochę chłodniej. Nie pomaga nawet fakt, że pociągi jeżdżą z otwartymi drzwiami. Pozytywny aspekt tego jest taki, że w każdej chwili można wysiąść i rozprostować nogi, bo lokomotywy suną z prędkością spacerową. Podróż mija więc leniwie na podziwianiu krajobrazów i kompulsywnym roztrząsaniu, jak to w ogóle jest możliwe, że ta kobieta koło trzydziestki podróżuje z osiemnaściorgiem własnych dzieci.

Tylko nie myśl, że tak stąd uciekniesz. Albania nie uruchomiła jeszcze pasażerskich połączeń z zagranicą. Zresztą i tak szybciej będzie piechotą. Dragi do plecaka, szybki joint i lecimy dalej. Bez zbędnego pierdolenia.