Każdy oskarżony prędzej czy później pęka. Tak przynajmniej wynika ze statystyki. W dzisiejszej gazecie cytują gościa, który dostał dożywocie za napad z bronią w ręku. Z jego słów wynika, że nie ma takiej rzeczy, do jakiej nie posuną się organy prawa, by zmusić oskarżonego do przyznania się do winy; do tego na ogół mają pod ręką stosowne dokumenty, nagrania z kamer przemysłowych czy rewolwer znaleziony pod fotelem pasażera, tak że ostatecznie zgadzasz się na ich propozycje. Należy przy tym pamiętać, że sam wyrok – np. dziesięć lat z możliwością wyjścia po połowie, osiem lat z możliwością wyjścia po czterech piątych odsiadki – to zaledwie początek, ponieważ im jest on wyższy, tym cięższe więzienie, do którego się trafia. W Kalifornii stanowi to niemal osobną karę.
Don Camp przyglądający się płonącym sosnom cukrowym
Videos by VICE
Justin, który nie zgodził się na umieszczenie w tekście swojego nazwiska, pękł i przyznał się do winy. Wraz z żoną Kelly trafił do więzienia okręgowego we Fresno w Kalifornii za grubszy przekręt kredytowy. Wówczas nie wiedział jeszcze nic o więziennych hufcach strażackich.
„Weszli do siedziby sądu ubrani po cywilnemu, a opuścili ją w kajdankach” – głosił artykuł w lokalnej prasie relacjonujący rozprawę, na której Justin został skazany na niemal 10 lat więzienia. Artykułowi towarzyszyły zdjęcia, na których widać, jak Kelly wyzywająco patrzy sędziemu prosto w oczy, podczas gdy przygarbiony, zrezygnowany Justin odwraca ku niej głowę; jest ubrany w zieloną koszulkę polo opinającą jego wystający brzuch i wygląda na załamanego.
Gdy spotkałem go w sierpniu, miał na sobie pomarańczowy drelich więzienny, choć od najbliższego więzienia dzieliło nas ponad 30 kilometrów. Siedział przy długim plastikowym stole w ośrodku zarządzania kryzysowego w Tuolumne City. W ośrodku panował nieustanny ruch. Była to de facto baza strażacka założona w parku w centrum miasteczka położonego na skraju lasu państwowego Stanislaus w kalifornijskiej części gór Sierra Nevada.
Jedną trzecią jej powierzchni zajmowały rzędy białych płóciennych namiotów, nie większych niż szopa na traktor, z których każdy zamieszkany był przez 32 więźniów. Pozostała część bazy stanowiła centrum operacyjne, w którym skoszarowano tysiące strażaków i członków personelu pomocniczego walczących z oddalonym o raptem kilka kilometrów pożarem pustoszącym las Stanislaus oraz Park Narodowy Yosemite. W wąskich uliczkach Tuolumne City stały zaparkowane wozy strażackie, na wypadek gdyby pożar przeszedł przez pobliski kanion i bezpośrednio zagroził miasteczku. Powietrze pełne było gęstego, gryzącego dymu. – Moje córki wiedzą, że ich rodzice siedzą w więzieniu, ale gdy ktoś je zapyta, mówią, że tata jest strażakiem – powiedział mi Justin.
Justin bierze udział w szeroko zakrojonym programie dla więźniów prowadzonym przez kalifornijską służbę więzienną i stanową straż pożarną. W ramach tej trwającej nieprzerwanie od 1946 roku inicjatywy około 4,2 tysiąca pensjonariuszy cieszących się złą sławą przepełnionych kalifornijskich więzień wysyłanych jest do 42 obozów. Obozy te znajdują się na narażonych na pożary obszarach wiejskich, ciągnących się wzdłuż granicy ze stanem Oregon aż do hrabstwa San Diego. Zważywszy, że kalifornijska straż pożarna zatrudnia na pełen etat tylko 4,7 tysiąca pracowników, sformowane z więźniów brygady strażackie w rodzaju tej, do której trafił Justin, znacznie zwiększają jej zdolność zwalczania pożarów. Więźniowie biorący udział w programie spędzają w obozach niemal cały rok; przez większość tego czasu budują parki i wykonują inne pożyteczne prace, jednak gdy wybucha pożar, są wysyłani do tymczasowej bazy strażackiej, gdzie stacjonują do momentu, aż niebezpieczeństwo zostaje zażegnane.
Więźniowie stanowią podstawowe źródło siły roboczej wykonującej najcięższe i najbardziej niebezpieczne zadania w ramach gaszenia pożarów lasów. Sformowane z nich oddziały wkraczają głęboko na obszar zajęty pożarem, docierając do miejsc niedostępnych dla dużych wozów strażackich i buldożerów. Tam ‒ za pomocą pił łańcuchowych i innych narzędzi ‒ wycinają w lesie goły pas, tworząc w ten sposób zaporę, której ogień w założeniu nie ma prawa sforsować. Zawodowi strażacy wykonujący tę samą pracę mają status bohaterów; tyczy się to zwłaszcza 19 strażaków, którzy spłonęli żywcem zeszłego roku w lipcu, walcząc z pożarem w Arizonie.
Pożary lasów są coraz częstszym zjawiskiem na zachodzie USA. Stanowią one szczególne zagrożenie w Kalifornii, gdzie dominują obszary wiejskie oraz niewielkie skupiska ludzkie rozrzucone na występujących zarówno na północy, jak i na południu stanu obszarach leśnych i pustynnych oraz terenach porośniętych lasem dębowym. Prowadzi to do klęsk żywiołowych w rodzaju słynnego „oblężenia ogniowego” (Fire Siege) z 2003 roku, na które złożyło się 14 pożarów lasów w południowej Kalifornii. Jego bilans to 300 tysięcy hektarów spalonej ziemi, 3710 zniszczonych domów, szkody majątkowe oszacowane na miliard dolarów i 24 ofiary śmiertelne – wszystko w ciągu raptem kilku miesięcy.
Tymczasem na skutek cięć wydatków na resocjalizację oraz nowych wytycznych dla sędziów amerykański system penitencjarny ledwo dyszy. Od 1980 roku koszt utrzymania więzień wzrósł o 486 procent, wliczając w to inflację; do tego wskutek licznych wyroków sądowych, piętnujących osadzanie kolejnych więźniów w i tak już przepełnionych obiektach jako okrucieństwo i nieuprawnioną karę, nad więzieniami ustanowiono federalny zarząd komisaryczny. Kalifornia od zawsze jednak słynęła z pomysłowych rozwiązań i gdy po raz pierwszy usłyszałem o więziennych hufcach strażackich, ujęło mnie to typowo kalifornijskie podejście do problemu, łączące w sobie remedium na przepełnienie więzień i rosnące zagrożenie pożarami.
Sam przeprowadziłem się niedawno do Kalifornii, ponieważ potrzebowałem nowego pomysłu na siebie. Po przeprowadzce zainteresowałem się metodami stosowanymi przez władze stanowe w przeciwdziałaniu klęskom żywiołowym. Gdy temu przepięknemu zakątkowi świata zagroził pożar Rim Fire, który wybuchł na skutek ognia zaprószonego przez myśliwego przy drodze stanowej nr 120, moje zainteresowanie przerodziło się w coś w rodzaju obsesji. Nie czekając, aż ktoś zleci mi napisanie artykułu na ten temat, i nie wystarawszy się nawet o pozwolenie na przebywanie wśród więźniów i w ogóle na terenach zagrożonych pożarem, wrzuciłem rzeczy do swojej terenówki i ruszyłem na miejsce.
Gdy dotarłem do Tuolumne City, pożar zdążył się już bardzo rozprzestrzenić, zajmując skokowo obszary o powierzchni 10-20 tysięcy hektarów. Wedle terminologii amerykańskiej służby leśnej pożar na obszarze 20 tysięcy hektarów jest sam w sobie „poważnym zagrożeniem”. Ostatecznie pożar Rim Fire strawił ponad 100 tysięcy hektarów lasu, stając się tym samym trzecim największym pożarem w historii Kalifornii. Ekolodzy monitorujący jego rozprzestrzenianie się w kalifornijskiej części gór Sierra Nevada nie mówili o nim inaczej jak „wielki pożar”.
Więzień zaplatający koledze warkoczyki w bazie w Tuolumne City
Pożar Rim Fire
Po przedostaniu się z Los Angeles do Modesto udało mi się skontaktować z Davem Fishem – porucznikiem kalifornijskiej służby więziennej i jednocześnie szefem obozu zakwaterowania więźniów o nazwie Baseline. Niechętnie zgodził się, bym do niego dołączył.
W chwili gdy dotarłem na miejsce, więzienny hufiec strażacki liczył 623 członków. Większość z nich spała w białych namiotach w bazie strażackiej, przy czym kilka 17-osobowych oddziałów stacjonowało w obozie Baseline, oddalonym od Tuolumne City o ok. 30 kilometrów.
Droga z Tuolumne City do Baseline jest całkiem urokliwa; wije się między porośniętymi niską roślinnością wzgórzami, które w pewnym momencie ustępują miejsca złotym polom uprawnym. Jadąc nią, zauważyłem wiele tablic z ręcznie wykonanymi napisami w stylu: DZIĘKUJĘ WAM, POLICJANCI I STRAŻACY. WASZE ŻYCIE JEST WAŻNIEJSZE NIŻ MÓJ DOM.
Jeśli miałem w głowie jakieś stereotypy na temat obozów karnych, to Baseline solidnie je nadwyrężyło. Wjechawszy do środka przez bramę, zauważyłem, że obóz bardziej przypomina osiedle domów typu rancho niż więzienie. Nie był ogrodzony żadnym płotem, a przy wjeździe na jego teren nie zostałem przeszukany, bo w stróżówce nikogo nie było. Za bramą znajdowało się sztuczne jeziorko zaprojektowane i zbudowane przez więźniów mieszkających w barakach stojących wzdłuż głównego trawnika. 17-osobowe oddziały strażackie były skoszarowane razem w celach integracyjnych. Gdy przyglądałem się zabudowaniom, podszedł do mnie porucznik Fish. Był średniego wzrostu i okazał się wyjątkowym legalistą.
Fish, jak go tu zwano, oprowadził mnie po obozie i przedstawił zaskakująco skromnemu czarnoskóremu więźniowi o imieniu Washington. Washington miał 32 lata i pochodził z San Diego; za kilka miesięcy kończył odsiadywać 12-letni wyrok za napad z bronią w ręku. Mówił tak cicho, że jego wypowiedź niemal w ogóle nie nagrała się na mój dyktafon. Jak wyjaśnił, początkowo jego również dziwił zakres wolności, jaką cieszyli się mieszkańcy obozu.
– Po dziesięciu latach spędzonych w więzieniu nie mogłem się przyzwyczaić do braku murów – powiedział.
Podobnie jak pozostali mieszkańcy obozu Washington przeszedł proces kwalifikacyjny, którego rezultat zależał między innymi od wagi popełnionego przez niego przestępstwa oraz sprawowania za kratkami. Mordercy, gwałciciele i podpalacze wykluczani są automatycznie. Wyroki większości z tych, którzy pomyślnie przechodzą proces kwalifikacyjny, skracane są o dwa dni za każdy dzień spędzony w obozie. W przypadku Washingtona sędzia zażądał jednak, by skazany odsiedział przynajmniej 80 proc. wyroku. – I tak wolę być w obozie. Całe dorosłe życie przesiedziałem w więzieniu. Nigdy nie byłem w klubie, gdzie wpuszczają od 21 lat – oznajmił mi Washington.
Jak wyjaśnił Fish, duży problem w obozie stanowił przemyt.
– Koledzy więźniów mogą z łatwością przywieźć im komórkę, papierosy czy narkotyki i zostawić je w krzakach. Za pomocą komórki więźniowie mogą zaplanować ucieczkę, atak na strażnika czy cokolwiek innego. Dlatego zdecydowaliśmy, że jak znajdziemy u któregoś komórkę, wylatuje. Mimo to takie sytuacje często się zdarzają – narzekał. – Mieliśmy tu faceta, u którego w łóżku znaleziono telefon. Kiedy jeden ze strażników zauważył świecący się ekran pod prześcieradłem, gość wyskoczył z łóżka, uderzył strażnika w twarz łokciem i zaczął uciekać. Ostatecznie został złapany. Wrócił do więzienia, gdzie odsiedzi dodatkowy wyrok za ucieczkę i napaść na strażnika. Jak ktoś nie stosuje się do panujących tu zasad, długo tu nie pobędzie.
Jako że oddział Washingtona zbierał się właśnie do wymarszu do lasu, wraz z Fishem wróciliśmy do bazy w Tuolumne City, gdzie zjedliśmy śniadanie z innym porucznikiem. Był to naczelnik obozu Mount Bullion w hrabstwie Mariposa, oddalonego od nas o niecałe 100 kilometrów na południe. Jednocześnie jako przedstawiciel kalifornijskiej służby więziennej koordynował ruchy oddziałów z pozostałych obozów. Nazywał się Chris Dean, ale wszyscy więźniowie mówili o nim per „Kibel”. Był potężnym mężczyzną obciętym na jeża, z wąsami w kształcie podkowy i nieodłącznymi okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Z takim wyglądem mógł albo pracować w więziennictwie, albo być wyjętym spod prawa motocyklistą. Żadna inna opcja nie wchodziła w grę.
– Zapytaj kogokolwiek z władz federalnych, a powie ci, że ci goście wykonują tę samą pracę co zawodowi strażacy wyszkoleni do walki z pożarami lasów – powiedział Fish, gdy siedzieliśmy nad przygotowanym przez więziennych kucharzy dla całego obozu śniadaniem składającym się z placków ziemniaczanych, jajek i miski świeżych jagód.
– Nie każdy jednak to rozumie. Weźmy na przykład sytuację z praniem. Jeśli zawodowi strażacy muszą czekać, aż zrobi się nasze pranie, to siłą rzeczy nie podoba im się to, bo niby czemu więźniowie mają mieć pierwszeństwo? Tak że musimy mieć to wszystko na uwadze. Dlatego staram się ściągać naszych chłopaków na stołówkę możliwie wcześnie, żeby nie wchodzili w drogę zawodowcom – dodał Kibel.
Z kolei Fish opowiedział mi historię więźnia, który zginął gdzieś na południu Kalifornii, po tym jak w minibus wiozący pensjonariuszy obozu uderzył kierowca subaru, które zniosło na przeciwległy pas:
– Minibus dachował i stoczył się do wąwozu. Jednemu z pasażerów zmiażdżyło głowę. Gdyby coś takiego spotkało zawodowego strażaka, zostałby bohaterem, jednak w tym przypadku nie było o tym mowy. Co nie zmienia faktu, że ktoś musiał zadzwonić do matki tego gościa.
Ekolodzy monitorujący rozprzestrzenianie się pożaru Rim Fire w kalifornijskiej części gór Sierra Nevada nie mówili o nim inaczej jak „wielki pożar”
Pożary skracają dystans między ludźmi, wytwarzając między nimi atmosferę znaną z męskich kampusów uniwersyteckich, gdzie równie łatwo zawiązują się przyjaźnie, co dochodzi do wybuchów gniewu. Podczas mojego pobytu w obozie przynajmniej jeden więzień starł się z dowódcą swojego oddziału i został odesłany z powrotem za kratki; to samo spotkało cały oddział z Oregonu po tym, jak jeden z jego członków stracił panowanie nad sobą i bez wyraźnego powodu napluł w twarz przedstawicielowi władz, choć na temat przebiegu całego incydentu krążyły różne historie.
– Biją się nie tylko więźniowie, choć oni przede wszystkim – powiedział Kibel, gdy kończyliśmy śniadanie.
– Chodzi o to, że mamy tu do czynienia z grupą mężczyzn, i to siedzących sobie na głowie. Mężczyźni biją się między sobą – podsumował Fish.
Justin w towarzystwie więźnia Jonathana Portillo
Zawodowy strażak z Arizony podpalający zarośla
Kibel bez wątpienia był obdarzony pewnego rodzaju intuicyjną mądrością. Wyczuł bowiem, że mogę zainteresować się losem Justina, tego od przekrętu kredytowego, którego poznałem w bazie później tego popołudnia. Justin był łysy i nieśmiały; o takich jak on często mówią „słodki”. Dorastał w mieście Clovis graniczącym z Fresno. Jego rodzice uczyli w miejscowym liceum. Po ukończeniu studiów na uniwersytecie we Fresno Justin osiedlił się w tym mieście i został nauczycielem w gimnazjum. Mieszkał sam w bloku na przedmieściach i trenował młodzieżową drużynę baseballową.
Życie Justina wydawało się do bólu zwykłe do czasu, gdy poznał Kelly, swoją późniejszą żonę i przestępczą wspólniczkę. Miał wówczas 28 lat, a ona 23. Mieszkała w tym samym bloku co on. Pojawienie się Kelly wyzwoliło w nim coś, co przez kolejne dwa dni bezskutecznie próbował mi opisać.
– Była prześliczna. Nie traciliśmy czasu i dwa miesiące po tym, jak się poznaliśmy, wprowadziła się do mnie. Dwa miesiące później kupiliśmy razem dom – opowiadał.
Kelly pracowała jako specjalista ds. kredytów hipotecznych. Po kolejnych dwóch miesiącach przedstawiła Justina ludziom, u których pracowała. Wyciągnąłem z niego tylko, że byli to Kolumbijczycy i że poprosili Justina i Kelly, by ci przeprowadzili się do Temecula, między San Diego i Orange County, i żeby otworzyli tam biuro.
– Staliśmy się innymi ludźmi. Zaczęliśmy kupować samochody, domy.
– Jakie samochody? – zapytałem.
Zamyślił się na chwilę.
– Na przykład lincolny navigatory. Miałem też lamborghini gallardo i porsche speedster z 1957 roku. Kiedy masz pieniądze, robisz różne rzeczy.
Po kilku latach Justin i Kelly przeprowadzili się z powrotem do Fresno i założyli własny biznes – agencję nieruchomości. Namówili dziesiątki osób na kredyty, na które nie było ich stać, zaciągali też kredyty w imieniu swoich klientów bez ich wiedzy. Media relacjonowały później, jak pewnego razu podrobili podpis nieznanej im osoby i zaciągnęli w jej imieniu kredyt na kupno nieużywanego parkingu. Rachunek wyniósł milion dolarów.
Jednocześnie żyli jakby w równoległym świecie: chodzili do kościoła, on wrócił do trenowania młodych baseballistów.
– Czyste szaleństwo. Były w to zamieszane inne agencje nieruchomości, firmy weryfikujące tytuły własności, banki – wspominał Justin.
W szczytowym momencie zatrudniali 50 osób. Wymogiem była płynna znajomość hiszpańskiego.
– Chciałem, żeby się mnie bali. Zaciągaliśmy naraz szereg kredytów w imieniu jednego pożyczkobiorcy. Gdy wszystko wyszło na jaw, oskarżono nas o żerowanie na społeczności latynoskiej. To była główna linia oskarżenia – opowiadał.
Ostatecznie oskarżono ich o 180 przestępstw popełnionych w ramach całego przekrętu. Kelly i Justin przyznali się do kradzieży i zdefraudowania środków agencji rządowej ubezpieczającej depozyty bankowe (FDIC).
W ramach zaproponowanego im układu wyrok 16 lat pozbawienia wolności, jaki początkowo groził Justinowi, został zmniejszony do niecałych dziesięciu lat z możliwością wyjścia po połowie za dobre sprawowanie. Warunkiem było jednak przyznanie się do winy przez Kelly i odsiedzenie przez nią przynajmniej dwóch i pół roku w więzieniu okręgowym we Fresno w związku z przepełnieniem więzień stanowych. Po namowach ze strony Justina jego żona zgodziła się na to rozwiązanie i obecnie komunikują się ze sobą listownie raz na miesiąc.
– Próbowałem napisać jej o miejscu, w którym teraz jestem, ale moje opowieści o jelonkach i pięknych widokach tylko ją denerwowały, więc teraz niektóre informacje zachowuję dla siebie – powiedział Justin.
Po ogłoszeniu wyroku Justin został tymczasowo osadzony w więzieniu w Wasco na północ od Bakersfield. Oczekiwał tam na decyzję odnośnie do zakładu karnego, gdzie miał spędzić pozostałe pięć lat odsiadki.
– Wasco to nie były przelewki. Gdy dotarłem na miejsce i zobaczyłem wieżyczki strzelnicze pod rozpalonym niebem, pomyślałem sobie: żarty się skończyły. Na szczęście dopiero co doszło do zamieszek, podczas których kilku gości dźgnięto nożem, przez co cała reszta wylądowała w karcerze. Dzięki temu mogłem trzymać się z boku – opowiadał.
O więziennych hufcach strażackich usłyszał od współwięźniów. Dowiedział się, że gdyby dostał 16 lat, żeby zakwalifikować się do programu musiałby najpierw odsiedzieć trzy lata w zakładzie o zaostrzonym rygorze, ale przy obecnym wyroku kwalifikował się od razu.
Podczas pobytu w Wasco Justin napisał do Kibla z prośbą o przyjęcie do programu.
– Wieści o tym, kto jest dobrym szefem i gdzie warto trafić, szybko się rozchodzą – tak skomentował tę decyzję w rozmowie ze mną.
Jego wniosek został rozpatrzony pomyślnie i kilka tygodni później Justina wysłano do Jamestown na szkolenie.
– I tak oto z 16 lat zszedłem na dziesięć z możliwością wyjścia po połowie odsiadki, a teraz dzięki pobytowi w obozie zostało mi tylko dwa i pół roku. Mistrzostwo – podsumował.
Naszej kilkugodzinnej rozmowie przysłuchiwał się Kibel, przypatrując nam się dobrotliwie zza okularów przeciwsłonecznych i co jakiś czas wtrącając słowo wyjaśnienia na temat życia w więzieniu. Gdy zapytałem go, czy pamięta listy od Justina, kiwnął głową i powiedział, zmieniając głos na nieco zniewieściały:
– Były utrzymane mniej więcej w takim tonie: „Panie poruczniku, czy mogę zapisać się do pana obozu? Bardzo pana proszę”.
W miejscowej knajpie U Zane’a wypijałem codziennie sześć piw marki Coors, nie mniej i nie więcej
Po skończonej rozmowie udałem się do pobliskiego miasteczka o nazwie Sonora. W miejscowej knajpie U Zane’a wypijałem codziennie sześć piw marki Coors, nie mniej i nie więcej, tak że po pewnym czasie wszyscy jej bywalcy kojarzyli mnie, jeśli nie z imienia, to przynajmniej z wyglądu, jako ciotowatego kolesia w kowbojkach, który przyjechał z Los Angeles. Koło północy opuszczałem lokal i mijając po drodze bazę w Tuolumne, zajeżdżałem pod kasyno Black Oak, gdzie oddawałem się hazardowi, by odkuć się za wyżłopane wcześniej piwo. Ostatecznie okazywało się, że na koncie mam 239 dolarów, co nie wystarczało na nocleg w hotelu, ponieważ ceny zostały zawyżone przez nadprogramową obecność strażaków w okolicy. Jechałem więc do lasu Stanislaus, gdzie wjeżdżałem dróżką kilkaset metrów między drzewa dla samego picu i zasypiałem. Starałem się ukrywać moje zwyczaje przed Fishem i Kiblem, którzy byli poważnymi ludźmi zajętymi zwalczaniem poważnego pożaru, ale i tak następnego dnia cuchnąłem alkoholem i męczył mnie kac. Na szczęście obaj patrzyli na moje zachowanie przez palce.
Zawodowy strażak na tle spalonej części lasu państwowego Stanislaus
Więźniowie z hufca strażackiego przy pracy
Następnego dnia Fish i Kibel pomogli mi zorganizować wszystko tak, żebym mógł obserwować, jak Justin walczy z pożarem, a właściwie wznieca pożar, żeby walczyć z pożarem, co stanowi strażacki odpowiednik metody zwalczania kaca klinem.
Zjawiwszy się około 10 rano w bazie, spotkałem tam strażaka o poważnym wyglądzie, który przedstawił mi się jako Don Camp. Oznajmił, że pomoże mi zlokalizować oddział Justina przy pracy. Wsiedliśmy do jego strażackiego pikapa i ruszyliśmy na poszukiwanie Justina ścieżką wyciętą w gęstwinie przez buldożer. Początkowo jechaliśmy przez las mieszany właściwy dla niższych partii gór Sierra Nevada, który po pewnym czasie ustąpił typowo górskiemu lasowi złożonemu z sosny żółtej, cedrzyńca, czarnego dębu i mącznicy.
W ciągu trzygodzinnej jazdy nieraz gubiliśmy się mimo posiadania map wydawanych codziennie w punkcie dowodzenia. Każdego dnia dostawaliśmy też do ręki kryzysowy plan działania. Ostrzegano w nim, że z głównego pożaru, oddalonego od nas o kilka kilometrów, mogą wystrzeliwać w górę iskry i płomienie, które przy zetknięciu z okoliczną roślinnością stają się zarzewiem mniejszych pożarów. Te tzw. pożary punktowe często łączą się z głównym pożarem, paląc wszystko na swej drodze, co strażacy specjalizujący się w gaszeniu pożarów lasów zwykli nazywać eufemistycznie „potencjalnym źródłem problemów”.
Ostatecznie udało nam się odnaleźć oddział Justina kilka kilometrów od najbliższej drogi, gdy akurat wzniecał celowo pożar, by następnie skierować go ku głównemu pożarowi. Celem tej operacji było wypalenie chociaż części suchej roślinności oddzielającej oba pożary, tak żeby nie posłużyła ona za paliwo głównemu pożarowi, kiedy ten dotrze do tego miejsca.
Obszar, na którym pracował oddział Justina, stał się krytycznym odcinkiem frontu przeciwpożarowego. Wszędzie indziej pożar udało się powstrzymać – z wyjątkiem skalistego, niezamieszkanego obszaru zwanego Pustelniczą Głuszą, gdzie i tak nie powinien stanowić żadnego zagrożenia. W tym miejscu za to ogień posuwał się w kierunku zapory ochraniającej miasteczka rozrzucone wzdłuż drogi stanowej nr 108.
Dowództwo martwiło się, że zapora, czyli goły pas wycięty w lesie przez więzienne hufce strażackie i buldożery, może nie powstrzymać pożaru, który w tej sytuacji zagroziłby okolicznym osadom. Co gorsza, według kryzysowego planu działania wilgotność dorosłych drzew, które teoretycznie mogą palić się tygodniami, spadła w tym rejonie do niespotykanego poziomu 6 procent, co stwarzało niebezpieczeństwo, że wystawione na działanie ognia natychmiast zapłoną niczym pochodnie.
Gdy zobaczyliśmy Justina, prowadził akurat oddział więźniów wzdłuż zapory. Dopiero co został mianowany pomocnikiem dowódcy oddziału i do jego zadań należało obecnie przekazywanie reszcie więźniów rozkazów dowódcy oraz utrzymywanie ich w odpowiednim szyku. Uścisnęliśmy sobie ręce na powitanie, a gdy wyciągnąłem aparat, atmosfera wyraźnie się rozluźniła: wszyscy zaczęli dokazywać i tłoczyć się wokół nas, nie przejmując się zupełnie płonącymi za naszymi plecami mącznicami. Okazało się, że w oddziale jest kilku członków gangów z Echo Park i Boyle Heights, czyli dzielnic Los Angeles sąsiadujących z moją dzielnicą. Szybko wywiązała się między nami rzeczowa dyskusja o szansach Dodgersów na zakwalifikowanie się do play-offów. Ostatecznie Don i kapitan straży pożarnej o nazwisku Barajas, który dowodził oddziałem tego dnia, musieli krzykiem przywołać nas do porządku.
Wraz z Justinem i dwoma innymi kapitanami straży pożarnej Barajas – łagodny człowiek pochodzący z Monterey Park w Los Angeles – musiał utrzymać w ryzach cały oddział. Nie było z nimi żadnych strażników, a Kibel i Fish siedzieli w bazie w Tuolumne.
– Gdy któryś z nich zaczyna rozrabiać, nie mogę nic z tym zrobić, bo i niby co? Przecież ci ludzie dostają broń do ręki – powiedział, wskazując na więźniów maszerujących w wojskowym ordynku za Justinem. Każdy z nich niósł ze sobą dość rozmaitych narzędzi, by móc uzbroić nimi powstanie chłopskie.
Trudno było mi stwierdzić, czy sytuacja ta stanowiła dowód wspaniałości natury ludzkiej, czy też tego, jak bardzo ci więźniowie zostali złamani przez system. Prawdopodobnie jednego i drugiego.
– Często zdarza się, że gość, który bruździł, następnego dnia jest cały w siniakach. Gdy go o nie zapytać, powie, że przewrócił się pod prysznicem, podczas gdy naprawdę inni więźniowie spuścili mu łomot. Większość z nich naprawdę chce tu dobrze wypaść. Do tego dochodzi świadomość, że na szali jest ludzkie życie – kontynuował Barajas.
– Gdy któryś z nich zaczyna rozrabiać, nie mogę nic z tym zrobić. Przecież ci ludzie dostają broń do ręki – powiedział Barajas
By dotrzeć na miejsce pracy, więźniowie z oddziału Justina musieli przebijać się minibusem od drogi stanowej nr 108 do północnej granicy pożaru stromymi leśnymi ścieżkami, a gdy trasa zrobiła się nieprzejezdna, maszerować dalej z 25-kilogramowym obciążeniem odziani w jasnopomarańczowe kombinezony ogniochronne. Pracowali w systemie 24-godzinnych zmian, co jest normą w straży pożarnej, bez żadnej gwarancji, że na koniec dane im będzie położyć się do łóżka. Zdarzało się, że oddziały pracowały w lesie po trzy dni z rzędu.
– Zgodnie z regulaminem po trzech dniach należy im się prysznic – oznajmił mi Barajas.
Teoretycznie kapitanowie straży pożarnej pracujący z więźniami nie mają nic wspólnego z kwestiami penitencjarnymi. Gdyby jeden z ich podopiecznych, udawszy się na stronę, postanowił nie wrócić do oddziału, nie miałby go kto szukać. Prawdę mówiąc, nikt nie byłby nawet zobligowany do podjęcia takiej próby. Gdy zapytałem o to Dona i Barajasa, obaj jednocześnie wskazali rękami na otaczający nas las i powiedzieli:
– Rozejrzyj się! Dokąd miałby uciec?
Don opowiedział mi następującą historię:
– Pewnego dnia, przyszedłszy do obozu, zobaczyłem na środku trawnika niedźwiedzia brunatnego. Jako że nasze chłopaki nie znają świata poza ulicą, nie wiedzieli, co robić w takiej sytuacji. Zauważyłem, że niedźwiedź wyciągnął ze śmietnika worek na śmieci pełen pruno (wina pędzonego więzienną metodą). Był pijany w trzy dupy i leżał nieprzytomny na środku obozu. Więźniowie byli przerażeni. Ci wielcy miastowi twardziele nigdy nie widzieli niedźwiedzia z bliska.
Oprócz Dona i Barajasa oddziałem opiekował się kapitan straży pożarnej o imieniu Loren, który nadzorował całą operację. Natychmiast zauważyłem, że spośród wszystkich osób związanych z programem, z którymi miałem do czynienia, on jeden odnosił się do więźniów z pogardą.
Gdy potrzebował kilku ludzi do ścięcia martwego drzewa, powiadomił o tym Justina, który z kolei wezwał do siebie grupę więźniów z piłami łańcuchowymi. Jak dotąd wszyscy, których widziałem przy pracy, poruszali się normalnym krokiem, chociażby dlatego, że trudno jest biec z 25-kilogramowym obciążeniem na plecach i piłą łańcuchową w ręku. Nie inaczej było z grupą wezwaną przez Justina. Na jej widok Loren zaśmiał się i powiedział:
– Szybciej chłopaki, co jest?
Usłyszawszy jego słowa, więźniowie zaczęli truchtać, kołysząc się na boki.
– Tak lepiej – zaśmiał się ponownie Loren.
Na tym etapie prac wszyscy w bardzo szybkim tempie przesuwali się wzdłuż zapory, podpalając zarośla za pomocą niewielkich urządzeń przypominających konewki, z których kapała płonąca mieszanka benzyny i oleju silnikowego. Marsz, wycinka, podpalenie, i tak w kółko. Jak na panujące warunki oddziałowi udawało się uzyskać wyjątkowo gorący, silny („czysty” w strażackim slangu) płomień. Według Dona było to najlepsze wypalanie, jakie kiedykolwiek widział.
W trakcie całej operacji trzymałem się blisko Justina, który nie wydawał się w najmniejszym stopniu przejęty gorącem, niesionym na plecach ciężarem i faktem, że od sześciu godzin nie miał okazji ani na chwilę usiąść. W ciągu pół sekundy stojąca nieopodal sosna z głośnym, skwierczącym trzaskiem cała zajęła się ogniem. Więźniowie przywitali to okrzykami radości; na chwilę znaleźli się po drugiej stronie barykady i kibicowali pożarowi.
– Boże, ależ ja kocham ten dźwięk – powiedział Barajas.
Zaczynało się ściemniać i wraz z Donem musieliśmy się zorientować, jak wrócić z powrotem do wozu i wyjechać z lasu. Loren wskazał brodą na Justina.
– Zawsze możecie spać tutaj. On i reszta chłopaków z przyjemnością ogrzeją was w nocy – powiedział.
Justin nie zareagował na jego słowa, o ile w ogóle je usłyszał. Dona i Barajasa także nie rozbawił żart Lorena. Jestem pewien, że nie spodobałby się on również Kiblowi i Fishowi, co stanowi najlepszą reklamę całego programu i większości ludzi z nim związanych. Na pożegnanie uścisnęliśmy sobie z Justinem ręce, bardzo oficjalnie. Zapytałem, czy będzie miał okazję tej nocy się zdrzemnąć. Zdawał się nie zawracać sobie tym głowy.
Więźniowie na chwilę znaleźli się po drugiej stronie barykady, teraz kibicowali pożarowi
Wraz z Donem wróciliśmy do bazy. Kilka kolejnych dni spędziłem, odwiedzając na zmianę obóz Baseline i położone nieopodal miasteczko Sonora. Jego mieszkańcy woleli mieszkać w górach niż w wielkim mieście i trudno ich było nie lubić. Nocowałem w lesie.
W chwili gdy piszę te słowa, pożar Rim Fire wciąż płonie, ale już się nie rozprzestrzenia, w związku z czym większość poznanych przeze mnie więźniów zapewne wróciła do obozu lub została wysłana do walki z innym pożarem. Byłem pod tak wielkim wrażeniem całego programu, w którym widziałem symbol wielkich marzeń i małych niepowodzeń władz, oraz przeobrażenia Justina pośród leśnej głuszy, że dopiero pod wpływem pytań zadawanych mi przez kostropatych bywalców U Zane’a zacząłem się zastanawiać, co tak naprawdę wyniosłem z tego doświadczenia.
Istnienie więziennych hufców strażackich rodzi oczywiste pytania o kontrolę społeczną, siłę ludzkiego ducha i naturę współczesnego więziennictwa. Pierwszym pytaniem, jakie większość ludzi zadawała mi po wysłuchaniu opowieści o więźniach walczących z narażeniem życia z pożarami lasów, było: czy to nie barbarzyństwo?, a drugim: dlaczego oni nie uciekają?
Odpowiedź na pierwsze pytanie wydaje się następująca: nie, a to dlatego, że większość uczestników programu bierze w nim udział dobrowolnie, co z kolei stanowi odpowiedź na drugie pytanie. W obozach, które odwiedziłem, nie spotkałem zatwardziałych przestępców, co ma częściowo związek z faktem, że żeby się do nich dostać, więźniowie muszą się wykazać wolą współpracy, a częściowo ze złą sławą, jaką cieszą się kalifornijskie więzienia. Zarówno od Kibla, jak i Fisha nasłuchałem się, że rzeczywistość nie jest tak straszna jak opowieści na jej temat, co nie zmienia faktu, że dzieją się tam naprawdę straszne rzeczy – zabójstwa od noża, gwałty, podziały rasowe ostrzejsze niż w jakimkolwiek systemie więziennym w kraju.
Dla porządku zaznaczę, że każdy spotkany przeze mnie więzień zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw i wymagań fizycznych związanych z wykonywaną przez niego pracą. Złodzieje, osoby wielokrotnie skazane za przestępstwa narkotykowe, ludzie, którzy za kratkami spędzili większość swojego życia – wszyscy byli zadowoleni ze swojego uczestnictwa w programie, a ci, którzy stawali okoniem, trafiali z powrotem do więzienia.
Nie zmienia to faktu, że obserwowanie całego procesu budziło we mnie pewne wątpliwości, ponieważ – jakkolwiek by na niego patrzeć – sprowadza się on do łamania ludzkiej woli i oporu poprzez pracę i utożsamianie się z empatycznymi przedstawicielami władz. Z opowieści Kibla i Fisha wynika, że większość ich podopiecznych prędzej czy później wraca na drogę występku.
– Wielu z nich pyta mnie, czy przyjmę ich z powrotem do mojego obozu, kiedy znów trafią do hufców, a ja na to, że najwyraźniej nie rozumieją, o co w tym wszystkim chodzi – mówił mi ten pierwszy.
Niemniej zastanawia fakt, że program o tak dużym rozmachu i długiej historii pozostaje tak mało znany i że nie stanowi wzoru dla innych programów resocjalizacyjnych.
W programie tym mogłoby brać udział kilkuset więźniów więcej niż obecnie, jednak z przyczyn, których przedstawiciele służby więziennej nie byli w stanie przekonująco mi wyłuszczyć, tak się nie dzieje. Popularniejszą metodą radzenia sobie z przepełnieniem więzień jest wysyłanie pomniejszych przestępców do więzień okręgowych; władze eksperymentują też z wysyłaniem więźniów do prywatnych zakładów w innych stanach, co wydaje się strasznym utrudnianiem sobie życia.
– Wciąż jest we mnie tamta ambicja, ale mam nad nią kontrolę. Teraz moim planem na przyszłość jest dołączenie do kalifornijskiej straży pożarnej – powiedział mi Justin, gdy rozmawialiśmy o mrocznych pobudkach, przez które trafił do obozu.