Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE Germany
Szczerze nienawidzę Nowego Roku. Przede mną dwanaście miesięcy i zupełnie nie wiem, co powinienem z nimi zrobić. Puste kartki kalendarza śmieją mi prosto w twarz, a ja mam poczucie, że utknąłem w jakiejś grze komputerowej, której zasad zupełnie nie rozumiem. Powinienem zbierać monety? Pokonać bossa? Przeczekać?
Videos by VICE
Zmagając się z niepewnością pierwszych tygodni nowego roku, zawsze znajdowałem pocieszenie w tym, że istnieją ludzie, którzy niezależnie od pory roku zawsze są perfekcyjnie zorganizowani. Mówię oczywiście o profesjonalnych instagramerach. Oni nie żyją – oni prowadzą życie. Na wszystkich selfie wychodzą zjawiskowo, a toasty wznoszone Moëtem podpisują słowami: „Nowy rok, nowy ja! Przede mną wiele ekscytujących projektów!”. Chociaż sam wrzucam trochę filmów na youtube’a, jedynym „ekscytującym projektem”, który czeka mnie w tym roku, jest nauczenie się układu tanecznego z Thrillera Michaela Jacksona. Jasne, to też fajna sprawa, ale trochę z innego świata.
Odnoszę wrażenie, że życie, które interesuje tyle obcych osób, po prostu musi być lepsze. Ludzie zawsze powtarzają, że Instagram przedstawia pewną alternatywną rzeczywistość i przejmowanie się standardami wyznaczonymi przez media społecznościowe jest bardzo szkodliwe. Nie wątpię, że mają bardzo dobre intencje, ale bądźmy przez chwilę szczerzy: matko, co to za nudziarstwo. Tak się składa, że ja uwielbiam porównywać się do innych. A skoro oni mogą wypełnić swoje życia hasztagami i filtrami, czemu i ja miałbym tego nie robić? Może dzięki temu początek roku przestanie mnie tak dołować?
Dzień 1
Wybrałem się kiedyś na imprezę dla blogerów i wpływowych użytkowników mediów społecznościowych, ale niestety okazało się, że event był poświęcony urządzeniom AGD. Poznałem jednak dwie osoby, które na co dzień zajmowały się prowadzeniem blogów poświęconych jedzeniu. Powiedziały mi, że zblendowana cieciorka smakuje dokładnie tak samo, jak surowa masa ciasteczkowa. Pamiętając ich słowa, postanowiłem rozpocząć tydzień od przygotowania sobie na śniadanie cieciorkowej masy ciasteczkowej. W kuchni mam wszystkie niezbędne składniki: ciecierzycę, mleko, cukier, wanilię i prażone ziarna kakaowe. Mówcie mi Gwyneth.
Kiedy kończę miksować cieciorkę, razem z moim laptopem i magazynem poświęconym modzie układam się na łóżku (odniosłem wrażenie, że to najbardziej instagramowe miejsce na zjedzenie tak podejrzanego posiłku). Mentalnie podpisuję ten moment słowami „śniadanie w łóżku!” i pozwalam sobie na pierwszy kęs. Szybko zdaję sobie sprawę z tego, że purée z ciecierzycy wcale nie smakuje jak masa ciasteczkowa. Moje kubki smakowe są oburzone; zostałem zdradzony. Wszyscy wiemy, że trudno o bardziej podstępne osoby w całej blogosferze niż kulinarni blogerzy, ale istnieją pewne granice. Nie podejrzewałem, że okłamią mnie w żywe oczy.
Coś mi mówi, że to będzie bardzo długi tydzień.
Dzień 2
Po wczorajszym porannym rozczarowaniu dalsza część dnia nie upłynęła mi jakoś szczególnie „instagramowo”. Dzisiaj postanawiam się bardziej postarać. Po lunchu w restauracji zmuszam mojego chłopaka, żeby zrobił mi zdjęcie. Rano przez 45 minut wybierałem ubranie i nawet wziąłem ze sobą lustrzankę; wszystko po to, żebym mógł udawać, że moje idealne fotografie powstały zupełnie spontanicznie.
W połowie sesji zdaję sobie sprawę, że jeżeli chcę wyglądać jak świadoma trendów modowych gwiazda Instagrama, koniecznie muszę mieć gołe kostki. Zdejmuję więc skarpetki i kładę je na chodniku, tuż poza kadrem. Boże, jakim cudem stylowe osoby wytrzymują z gołymi kostkami w temperaturze -5 °C? Kiedy sesja dobiega końca, wybieramy jedno zdjęcie z ponad 50 zrobionych – oczywiście to, na którym wyglądam najbardziej naturalnie.
Oto mój #ootd [outfit of the day; strój dnia].
Robimy rzeczy, żebyś ty nie musiał. Polub fanpage VICE Polska i bądź na bieżąco
Dzień 3
Popularni instagramerzy zawsze uprawiają jogę, tak już po prostu jest. Jednak odnoszę wrażenie, że rzadko kiedy naprawdę pomaga im się to odprężyć. Bardzo często zdjęciom z jogi towarzyszy podpis „Po spotkaniu popędziłam do domu, żeby zdążyć na zajęcia”. Skoro aż tak bardzo chcesz się zrelaksować, czemu nie zrobisz jakichś ćwiczeń oddechowych w samochodzie?
Tak czy siak, odnoszę sukces i znajduję czas na 20-minutową sesję jogi.
Postanawiam zdać się na profesjonalistów i włączam filmik poświęcony jodze na youtubie. Instruktor mówi mi, bym sobie wyobraził, że „przez nos wdycham złotą strunę”. Dziwne porównanie; gdybym naprawdę miał wciągnąć nosem złotą strunę, na pewno nieźle by mnie posrało. Muszę jednak przyznać, że same ćwiczenia były bardzo odprężające; tak bardzo, że aż zapomniałem zrobić sobie #selfie w trakcie. Pojawia się odwieczny problem: czy naprawdę ćwiczyłem, jeżeli nie wrzuciłem dowodu na Instagram?
Dzień 4
Być może to kwestia jogi, ale budzę się o szóstej rano. Niczym pająk czający się na niepodejrzewające niczego owady, czekam, aż Dominik (mój chłopak) wstanie i sfotografuje moje plecy. Oczywiście będę wtedy udawał, że śpię.
Mimo że w teorii brzmi to bardzo prosto, Dominik potrzebuje ponad pięciu minut, żeby ułożyć moje ciało tak, abym podczas mojego niby-snu wyglądał na zrelaksowanego i odprężonego. Gdy już w końcu udaje mu się cyknąć idealną fotkę, idziemy zjeść śniadanie w miejscu, które już kilkakrotnie mignęło mi na Instagramie. Podają tam coś o nazwie „acai bowls”, czyli danie przyrządzone z jagód acai i innych zdrowych składników. Samo jedzenie mi smakuje, ale mam olbrzymi problem: nie mogę mu zrobić ładnego zdjęcia. Oświetlenie w tym miejscu jest koszmarne i jeżeli mam być całkowicie szczery, znacząco utrudnia życie takim gwiazdom Instagrama jak niżej podpisany.
Jakby tego było mało, nagle zdaję sobie sprawę z tego, że chociaż zostałem profesjonalnym instagramowiczem już cztery dni temu, nadal nie zaproszono mnie na żaden event promocyjny. To niedopuszczalne. Jestem tak oburzony, że ściągam moich najładniejszych przyjaciół do modnego baru na drinki i stylowe miniaturowe przekąski. Część z ze znajomych odpowiada na zaproszenie, jednak kiedy tłumaczę im sens tego spotkania, nikt nie wydaje się jakoś szczególnie zainteresowany. Nie mają nic przeciwko zrobieniu sobie wspólnego selfie, ale gdy próbuję rozpocząć dyskusję na temat tego, jakich hasztagów powinniśmy użyć, totalnie mnie zlewają. Na szczęście dosyć szybko przychodzi rachunek, więc biegnę do domu, żeby zdążyć na jogę.
Dzień 5
Chociaż bardzo lubię naśmiewać się z ludzi, których pracą jest prowadzenie profilu na Instagramie, muszę niestety przyznać, że już po tygodniu czuję się wyczerpany. To naprawdę ciężka harówka cały czas analizować własne życie tylko po to, aby znaleźć jakiś temat na zdjęcie lub posta.
No i cholera jasna, nawet dzikie małpy potrafią robić lepsze fotografie ode mnie. Kiedy tylko staram się zrobić zdjęcie z lotu ptaka (ang. flatlay, czyli trzymając aparat równolegle nad fotografowanym przedmiotem), moje ręce od razu zaczynają się trząść. Obecnie mam na telefonie ponad 50 ujęć mojego śniadania, przez co cały czas pojawia mi się irytująca informacja „masz za mało miejsca na dysku”.
W tym tygodniu zdecydowanie najbardziej pomógł mi mój chłopak, którego wykorzystywałem niczym stażystę w magazynie modowym. Ale nieważne. Moje życie wygląda cudownie i wszystko mi się doskonale układa. Jestem w świetnym nastroju.
Dzień 6
Jeżeli mój profil na Instagramie naprawdę ma zdobyć popularność i zacząć przynosić jakiekolwiek zyski, muszę zrobić jeszcze jedno podejście do kulinariów. Postanawiam upiec wegańskie, bezcukrowe muffinki z jagodami.
Chociaż w przepisie nie ma o tym ani słowa, a także nikt z moich znajomych nie cierpi na nietolerancję glutenu, postanawiam użyć bezglutenowej mąki: bowiem czy wypieki naprawdę można nazwać instagramowymi, jeśli zawierają gluten? Muffinki okazują się w smaku absolutnie obrzydliwe, ale na szczęście wyglądają na tyle elegancko, że mogę je wykorzystać przy kolejnej próbie zrobienia idealnego zdjęcia #zlotuptaka.
Dzień 7
Dzisiaj już ostatni dzień eksperymentu i wszystko wskazuje na to, że opanowałem wszystkie niezbędne elementy tego stylu życia: wstaję wczesnym rankiem, przygotowuję sobie zdrowe śniadanie i idę na przebieżkę (głównie po to, żeby strzelić sobie fotkę w stroju do biegania). Moi followersi chyba to doceniają – lajki się sypią, zanim jeszcze wyszedłem z domu. Niestety na zewnątrz jest lodowato. Jako że biegam z szeroko otwartymi ustami (trochę jak golden retriever), po kilku minutach czuję się, jakbym połknął garść żyletek.
Wracam do domu. Minęło pięć minut, ale moi fani nie muszą tego wiedzieć. Mam lekkie wyrzuty sumienia, więc postanawiam znowu coś upiec. Tym razem będą to ciasteczka. Mają zerową zawartość ciecierzycy, w 99 procentach składają się z glutenu i dodałem do nich ponad 400 gramów cukrów. Nic dziwnego, że są smaczne.
Życie zawodowego instagramowicza wcale nie jest tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Jak na ironię, prawdziwe życie bywa znacznie trudniejsze, niż można by wywnioskować z ich profilów. Możliwe, że po prostu prowadzę zbyt nudne życie, żeby zainteresowało ono grupę obcych ludzi. Podejrzewam jednak, że wiele osób mogłoby powiedzieć to samo.
Bardzo nie podoba mi się presja, żeby udawać, że życie ma świetne oświetlenie, a z każdej chwili można wynieść jakąś wielką mądrość. Spójrzmy jednak na to w inny sposób: masa ciasteczkowa z ciecierzycy ma się do prawdziwych ciasteczek tak, jak śliczne kadry z Instagrama do spontanicznych i wspaniałych momentów w życiu. Jeżeli chodzi o mnie, nie potrzeba mi nic więcej, żebym przestał się obawiać reszty roku.
Tłumaczenie: Zuzanna Krasowska
Więcej na VICE:
Spróbowałem żyć jak Dan Bilzerian i odkryłem, co z nim jest nie tak
Jak wygląda życie i praca instagramowej modelki