Przyjaciół trzymaj blisko, a swoje lęki jeszcze bliżej

Ilustracje: Joel Benjamin

Zdarzyło się coś dziwnego. Zapytałam mojego edytora, czy byłoby okej, jeśli napiszę kolejną kolumnę tekstu o atakach paniki, bo nie wiem, jaki jest limit na kolumny o atakach paniki. Podczas pracy nad moją ostatnią kolumną nie cierpiałam na pełnowartościowe ataki. Ale teraz, gdy się one skończyły, rzucam ponownie rękawicę. Myślę, że jeszcze nie wyczerpałam tematu. Może muszę pisać o lęku do końca życia.

Mój redaktor powiedział, że się zgadza. Powiedział też, że jest mu przykro, iż nadal mam ataki. Ma nadzieję, że poczuję się wkrótce lepiej.

Videos by VICE

Trochę dziwnie usłyszeć, jak ktoś wyraża współczucie dla choroby psychicznej w sposób, jakby mówił o chorobie fizycznej. To znaczy wiem, że mój zespół lęku napadowego jest chorobą. Biorę na to leki (SSRI). Odwiedzam lekarzy: psychiatrę raz na miesiąc i co tydzień terapeutę. Objawy są ewidentne. Podobnie jak osoby żyjące z bólem przewlekłym prześwietlam wszystkie dziedziny mojego życia przez filtr wewnętrznego niepokoju. Od uczucia duszności do zawrotów głowy i dysocjacji – cały mój system nerwowy jest zaangażowany, włączając w to nawet nadnercza. Naukowo to gówno jest potwierdzone.

Ale jest coś w klasyfikacji lęku napadowego jako stanu psychicznego, a nie czysto fizycznego, co hamuje mnie przed większą empatią dla samej siebie. Gdyby to był czysto fizyczny stan, byłabym dla siebie milsza. Może nawet wykrzesałabym trochę miłości do samej siebie. Zamiast tego w kółko puszczam sobie taśmę z cyklu „masz przejebane”. Nawet kupuję niektóre oklepane teksty dotyczące chorób psychicznych typu „to wszystko jest w twojej głowie” albo „to jedynie moja wyobraźnia”.

Tylko co z tego, że to wszystko jest jedynie w mojej głowie? Nadal cierpię. Czy nie zasługuję na współczucie i samoakceptację? Racjonalnie jestem „za”. Ale emocjonalnie: nie ma, kurwa, opcji. Odpuść, dziewczynko.

Nawet pisząc o miłości własnej, czuję się głupio. Czy istnieje większy kit i ściema we współczesnej Ameryce niż pojęcie miłości własnej? „Bądź dla siebie łagodny, zasługujesz na to”. Czy oby na pewno?

Moje poczucie wstydu względem mojego stanu wykreowało potrzebę nadmiernego zaspokajania potrzeb, wywindowanej ambicji i nieokazywania słabości. Takie podejście działa jak katalizator dla tej choroby. Wywieram na siebie presję, aby zachowywać się jak kompletnie zdrowa osoba, inaczej ludzie odkryliby, że nie jest okej. Nie biorę chorobowego. Obawiam się o mój stan zdrowia, co wpływa na moje życie. Myślę sobie: „Coś jest ze mną nie tak”, a za chwilę: „Co, do kurwy nędzy, jest ze mną nie tak, jeśli czuję, że coś jest nie tak?”. To nie działa najlepiej na układ nerwowy.

Tak jak teraz: obawiam się, że nie jestem dość zabawna w tym artykule. Nie przywdziałam maski, dzięki której mógłbyś uznać, że to gówno jest popieprzone, ale mimo wszystko pod kontrolą. Maska mówi: „Nie musicie się o mnie martwić. Trzymam się na tyle, żeby mimo brania leków być zabawna. Nie jestem groźna”.

Ostatnio jedna kobieta powiedziała mi, że lubi moje artykuły, bo nie jestem marudną ciotą. Sądzę, że spodobała jej się moja zabawna maska. Ale teraz ataki paniki pozbawiają mnie możliwości niebycia żałosną ciotą. Chcę mieć kontrolę nad swoim poziomem żałosnej ciotowatości! Jeśli mam cię zrazić do siebie, to chcę zarządzać tą alienacją. Chcę wyrzeźbić osobowość, która jest odpychająca. Nie chcę obnażyć siebie, moich słabości i człowieczeństwa, bo gdyby się ujawniły, wziąłbyś nogi za pas. Nie chcę mieć potrzeb.

Co by było, gdybyś odkrył, że ze mną naprawdę nie jest okej? Gdybyś się dowiedział, że w tym momencie bardzo cierpię i się boję. Uciekłbyś? Nie chcę tego wiedzieć. Dlatego obracam moją słabość w żart albo mądre frazesy.

Tak właśnie zrobiłam, gdy mój wydawca powiedział kilka miłych słów. Rzuciłam mu:

– No cóż, nasze przekleństwa są naszym błogosławieństwem. Jeśli nie miałabym ataków paniki, to nie powstałby So Sad Today.

Co po części jest prawdą. To znaczy obecne So Sad Today by nie istniało, gdybym nigdy nie cierpiała. I cieszę się, że So Sad Today istnieje. Ale przykre jest to, że boję się powiedzieć: „Dziękuję”, tak po ludzku, gdy ktoś okazuje mi empatię. Tak jakby okazanie współczucia było oznaką słabości. A mnie przeraża bycie słabym.

Przerażają mnie też opinie innych ludzi. Nie chcę być postrzegana jako ta w rozsypce. Nie przeszkadza mi, że sama o siebie się martwię. Ale jeśli ty się o mnie martwisz, wtedy problem jest bardziej namacalny. Ja naprawdę nie wiem, jak bardzo mogę się rozsypać. I raczej nie chcę się dowiedzieć.

Równocześnie w pewnym sensie chciałabym się dowiedzieć. Po tylu latach ukrywania się za fasadą życia codziennego jestem cholernie zmęczona. To pewnie byłaby niezła ulga tak po prostu się rozpaść na kawałki. Chciałabym wierzyć, że wszechświat nade mną czuwa i mogę całkowicie odpuścić. Albo mimo że wszechświat nade mną nie czuwa (w co bardziej wierzę), poddanie się przyniosłoby wielką ulgę. Tak naprawdę moim największym lękiem i ukrytym marzeniem jest poddanie się.

Tak samo jak chciałabym po prostu wstać na zebraniu w pracy i wyznać: „Hej, przepraszam, ale nie mogę tego zrobić. Mogłabym tak dalej nawijać o naszej marce, ale ja tu umieram. Ty też. Jak my wszyscy. Z tym, że ja naprawdę czuję, jakbym umierała. Moje gardło i klatka piersiowa są ściśnięte. Muszę stąd wyjść. Nie chcę tutaj umrzeć”.

Z wielką chęcią powiedziałabym do kreatywnego współpracownika: „Hej, wiem, że chciałbyś przedyskutować narrację artykułu, ale w tym momencie nie jestem już w swoim ciele. Wiesz, że w mojej głowie jesteś wrogiem? Stałeś się wrogi, ponieważ uwięziłeś mnie w tym Starbucksie”.

Chciałabym powiedzieć przyjacielowi: „Mam w twojej obecności więcej ataków paniki niż przy innych. Powinnam czuć się komfortowo w twoim towarzystwie i ten fakt wzbudza jeszcze większy wstyd w związku z tym, że tak nie jest. To mnie stresuje. Uważam, że powinniśmy kontynuować naszą przyjaźń tylko w formie esemesowej. Dzięki”.

Chciałabym wyznać kochankowi: „Ataki paniki, które występują w twojej obecności, bolą bardziej niż przy kimkolwiek innym. Dlatego, że z tobą powinnam czuć bliskość. Presja poczucia bliskości podczas ataku paniki sprawia, że czuję się całkowicie osamotniona”.

To chyba dobrze, że nie mówię tych rzeczy ludziom. To chyba dobrze, że zmuszam się do wyjścia z domu i przywdziewam towarzyską maskę osoby kompetentnej, zaangażowanej, pewnej siebie. Ale co by było, gdybym wyznała prawdę? Jeśli poczucie spokoju ducha byłoby ważniejsze od tego, co ludzie powiedzą? Czy straciłabym pracę, przyjaciół i miłość? Czy rozsypałabym się całkowicie?

Widziałam kiedyś wywiad z wokalistką znaną z problemów psychicznych, którą podziwiam. Jest megautalentowana i ujawniła kilka ekscentrycznych zachowań w poprzednich latach, w tym kilka na forum publicznym. Jest równie szalona, co utalentowana.

Dziennikarz zapytał ją o jej typowy dzień: „Czy wstajesz rano i jesz śniadanie? Może jajecznicę?”. Spojrzała na niego chłodno i odpowiedziała: „Nie jem jajek”. Wtedy zrozumiałam, że jest tylko jedno pytanie warte zadania: „Czy talent jest wart szaleństwa?”.

Ale nie jestem pewna, czy potrafiłaby odpowiedzieć. Co, jeśli pragnie swego talentu i równocześnie chciałaby uwolnić się od męczarni. Co, jeśli nie chce wybierać. Uważam, że okej jest pragnąć, aby nasze błogosławieństwa pozostały błogosławieństwami. W porządku jest też nie być wdzięcznym za przekleństwa.

So Sad Today – to niekończący się opis kryzysu egzystencjalnego zawarty w około 140 słowach. Jego anonimowa autorka była go świadoma na długo przed stworzeniem konta na Twitterze w 2012 roku, kiedy to w końcu zdecydowała, iż nadszedł czas na zaprezentowanie swych lęków szerszemu gronu w formie cotygodniowej kolumny na swojej stronie. Przeczytaj pierwszą, drugą i trzecią część tutaj, tutaj i tutaj.