Mimo moich największych starań muzyka gitarowa jak dotąd nie umarła i mogę z 75-procentową pewnością stwierdzić, że będzie żyć wiecznie. Tym niemniej cały świat wydaje się żyć w strachu, że jej dni są policzone. Z tej to właśnie przyczyny w ostatnich latach zaroiło się od artykułów z następującymi słowami przewodnimi: „gitarowa”, „jest”, „nie jest”, „żyje”, „umarła”, „przyszłość”, „muzyka”, „zbawcy” oraz „wraca”.
Od czasów Yngwie Malmsteena po ostatnią edycję X Factora, gitara pozostaje w powszechnym, a nawet nieustannym użytku. Instrument ten jest wciąż dostępny od ręki w sieci Argos, jego cena nigdy znacząco nie spadła, a on sam stanowi inspirację dla najmniej inspirujących musicali z West Endu. Camden Barfly ma się świetnie, a Denmark Street to chyba jedyna ulica w ścisłym centrum Londynu, która uniknęła zniszczeń przy budowie linii Crossrail. Wszystko to nie przeszkadza znawcom tematu z Radio One, NME i Kiss FM (czyli cieszącego się największym szacunkiem i czcią bastionu rock’n’rolla) tryumfalnie obwieszczać WIELKIEGO POWROTU muzyki gitarowej, choć ta nigdy nigdzie się nie wybierała.
Videos by VICE
Głównym problemem w dyskusji o „muzyce gitarowej” jako zjawisku zbiorczym jest jej zdefiniowanie. Gdyby naiwnie przyjąć, że chodzi po prostu o muzykę graną na gitarze, okazałoby się, że „muzyki gitarowej” nie trzeba wcale szukać daleko. Wystarczy wręcz rzut oka na listę przebojów, ewentualnie wizyta w tłoczni złotych płyt Brytyjskiego Przemysłu Fonograficznego, zważywszy, że płyta + Eda Sheerana w samym roku 2012 sprzedała się w nakładzie 2 milionów egzemplarzy, a album Babel grupy Mumford and Sons znalazł półtora miliona nabywców.
Być może zatem przy próbie zdefiniowania „muzyki gitarowej”, o której zniknięciu tyle się mówi, należałoby nieco zawęzić kryteria, np. do „elektrycznej muzyki gitarowej”? Cóż, jej wykonawcy również nie mają na co narzekać. W zeszłym roku na szczyt amerykańskiego Billboardu dotarły albumy m.in. Jacka White’a, Linkin Park, Bruce’a Springsteena i Matchbox Twenty, a także single The xx, The Vaccines, The Killers i Muse. Można zatem chyba przyjąć, że powszechna troska o muzykę gitarową dotyczy czegoś innego niż jej sukces komercyjny. Być może ludziom mówiącym o Wielkim Powrocie Muzyki Gitarowej chodzi raczej o jakość niż o sprzedaż? Też nie bardzo, skoro na iTunes roi się od zespołów wypuszczających co roku świetne płyty, np. Tame Impala, Blood Orange, The Horrors, Kurt Vile, Beach House czy The Walkmen, żeby wymienić tylko kilka.
Patrzmy zatem dalej: eksperymentalna muzyka gitarowa również rozkwita, chociażby za sprawą Ariela Pinka, Earth, Josephine Foster, Sun Araw i R Steviego Moore’a, z których każdy zagościł w zeszłym roku na okładce The Wire; muzyka metalowa także maszeruje dziarsko do przodu, nie oglądając się na nikogo i na nic. Zatem w czym problem?
Cóż, być może w tym, że mimo wszystko jest inaczej niż w 2005 roku, gdy o miejsce w pierwszej piątce cotygodniowej listy przebojów walczyły The Kooks, Razorlight i The Bravery. To chyba jednak dobrze, nie? Jeśli czujecie niedosyt w związku z tym, że stacje radiowe nie grają dziś „Riot Radio” The Dead 60’s tak często jak kiedyś, zgłoście się do mnie, chętnie pożyczę wam singla. Co ja mówię „pożyczę”, dam. Szczerze mówiąc, to właśnie wtedy muzyka gitarowa naprawdę wydawała się martwa, choć wszyscy twierdzili, że ma się ona najlepiej od czasów wyprowadzki Noela Gallaghera z Supernova Heights.
Muzyka gitarowa wciąż dobrze się sprzedaje, wywierając przy tym znaczący wpływ na brytyjską kulturę, a mimo to z początkiem każdego roku media trują o tym, że jej prawdziwa popularność dopiero nadchodzi. Sytuacja ta utrzymuje się co najmniej od dekady. W przypadku NME te oczekiwania są przynajmniej zrozumiałe – w końcu redakcja tego pisma zachowuje się niczym panna Havisham w trampkach gdzieś tak od 2001 roku, ewidentnie wciąż nie zorientowawszy się, że szczytowe osiągnięcie indie jako zjawiska kulturowego, obecnie zredukowanego do charakterystycznej mody i brzmienia, stanowiła płyta Is This It The Strokes.
W odróżnieniu od szczerze rozemocjonowanego NME (z jego niekłamanym zachwytem grupą Howler), inne media wydają się być w swoim podejściu do gitarowego grania nieco wyrachowane i pozoranckie. Nie jest przecież sekretem, że prognozy dotyczące rynku muzycznego w Wielkiej Brytanii już od dawna nie mają nic wspólnego z prawdziwymi próbami przepowiadania przyszłości. Jako osoba związana z przemysłem muzycznym, której zespół znalazł się na sporządzanej rokrocznie przez BBC liście obiecujących artystów, zdaję sobie sprawę, jak bardzo znaczenie tej listy wzrosło od jej premiery w 2003 roku i do jakiego stopnia wpływa ona na stosunek wytwórni płytowych do debiutujących na rynku artystów. Nie jest to może do końca casus samospełniającej się przepowiedni (na każdą Ellie Goulding przypada jedna Daisy Dares You), ale ponieważ rozgłos idący za znalezieniem się na liście jest bezcenny, daty premier płyt są często dobierane tak, by przypadały na okres, gdy w BBC odbywa się głosowanie nad listą na nadchodzący rok, lub gdy ma zostać ogłoszony zwycięzca. Spory wpływ na wynik samej ankiety wywierają również głosujący eksperci, którzy mają interes w tym, by nagrania wybranego przez nich artysty dobrze się sprzedawały. Ostatecznie przecież nie głosują na to, co im się podoba, tylko na to, co ich zdaniem odniesie sukces. W związku z tym nie ma po co oddawać głosu na artystę, który w najbliższej przyszłości nie zamierza wydać płyty, choć z drugiej strony zasada ta nie sprawdziła się w przypadku Jai Paula. Szacun.
Nie dziwi fakt, że wśród kandydatów do odniesienia sukcesu w 2013 roku znalazły się Haim, Peace, Palma Violets czy Swim Deep. Nie należy jednak traktować tych czterech świetnych zespołów mających podpisane kontrakty z wytwórniami płytowymi (i cieszących się większym rozgłosem niż wiele podobnych im zespołów) jako forpoczty swego rodzaju ruchu, trendu czy w ogóle jako czegokolwiek innego niż tego czym są w istocie, a są one po prostu dobrymi kapelami. Trzy z nich wraz z Savages i dwoma innymi zespołami, których nazw nie chciało mi się zgooglować (pomijam Chvrches z uwagi na witch-house’ową pisownię oraz brak gitar) figurują na tegorocznej liście BBC, co razem daje 6 na 15 pozycji. Dodajmy do tego King Krule’a i jego Telecastera, a liczba wykonawców muzyki gitarowej na liście wzrośnie do 7 na 15. Tak jest! Fortuna nam sprzyja, a przyszłość naszej muzyki składa się w 46,7 procentach z rocka. Dajmy się zatem ponieść entuzjazmowi i proklamujmy 2013 rokiem sześciu strun. Jeśli wolicie grać ostrożniej, możecie zawsze pójść śladem rozsądnego jak zawsze The Telegraph, który 10 grudnia rozpisywał się o powrocie muzyki gitarowej, by niecały miesiąc później ogłosić jej śmierć.
Według niektórych silna obecność zespołów gitarowych wśród tegorocznych objawień muzycznych stanowi część szerszego zjawiska cykliczności mód muzycznych, opisywanego często za pomocą równania pop –> dance –> rap –> rock. Choć zawsze uważałem tę teorię za interesującą, nie mogę się z nią zgodzić. Poważne rozważania na ten temat zostawiam Simonowi Reynoldsowi, nadmieniając jedynie, że na przestrzeni ostatnich kilku lat pewne style producenckie zyskały popularność wśród wykonawców muzyki tanecznej, rapu, popu oraz rocka. Gdyby złożyć set didżejski wyłącznie z zeszłorocznych piosenek, w których pojawiają się trance’owe syntezatory, breakbitowe rytmy i zmiany tempa, mogłyby się w nim z powodzeniem znaleźć piosenki Calvina Harrisa, A$AP Rocky’ego, Coldplay, Nicki Minaj, Wiley’a, KoЯn i Little Mix. Co więcej, można założyć, że przy takim secie bawiłby się cały klub. Mimo to krytycy muzyczni wciąż dzielą muzykę na rozmaite podkategorie, które powinny były umrzeć razem z ich odpowiednikami w Virgin Megastore, a tymczasem przeżyły sieć HMV.
Biorąc pod uwagę, jak wielu artystów reprezentujących rzekomo odmienne style mitręży dziś czas starając się upodobnić do siebie nawzajem, krytycy i kreatorzy gustów systematyzujący muzykę według gatunków czy używanych przez muzyków instrumentów wydają się podchodzić do tematu od niewłaściwej strony. Gusta muzyczne zarówno odbiorców jak i artystów nie idą już w parze z ich strojem, miejscem pochodzenia czy stosowanymi technikami producenckimi. To kolejny argument za nieżyciowością wszelkich prognoz muzycznych, przynależących do czasów gdy fani nie mogli z łatwością śledzić rozwoju ich ulubionego wykonawcy sprzed komputera. Jako że najważniejszych wydarzeń muzycznych w danym roku i tak nie sposób przewidzieć, nadszedł chyba czas, by raz na zawsze odłożyć na bok kryształowe kule. Być może zamiast bić pokłony wolno obracającym się trybom przemysłu muzycznego, starającego się nadążyć za rozpowszechnianiem muzyki w dobie internetu, należałoby przypomnieć sobie, jak pisać o muzyce, jej brzmieniu i wywoływanych przez nią emocjach.
Czy względnie dobra muzyka ciesząca się dużym rozgłosem i często grana w radio będzie się dobrze sprzedawać? Zapewne tak. Czy muzyka gitarowa umarła? Nie. Przeżyje was wszystkich.
Śledź Freda na Twitterze: @fredmacpherson
Ilustracja: Marta Parszeniew
Zobacz też:
Do zobaczenia w piekle. Wywiad z Michaelem Girą
Here Comes The King