W części alpejskich ośrodków narciarskich wraz z wynajęciem domku gościom przydziela się tak zwaną „chalet girl”, czyli dziewczynę (najczęściej Brytyjkę), która zostaje ich opiekunką. Zazwyczaj osoby na tym stanowisku są odpowiedzialne za jedną lub dwie grupki, a do ich obowiązków należy przygotowywanie posiłków, budzenie wczasowiczów i sprzątanie pokojów. Nie stanowi to w żadnym wypadku formy prostytucji, chociaż spora część gości zdaje się mieć na ten temat inne zdanie. Jako pokojówki nie otrzymują wysokiego wynagrodzenia, mogą za to korzystać za darmo ze stoków i brać udział w życiu towarzyskim kurortu.
Belle de Neige (fr. „piękny śnieg”) to blog kobiety, która sama siebie określa mianem „chalet bitch”. Opisuje na nim, jak wygląda życie pracowników ośrodków narciarskich, gdy akurat nie muszą naprawiać pługów śnieżnych i spełniać zachcianek rozpuszczonych dzieci miliarderów. Autorka pod koniec 2013 roku zebrała i wydała swoje posty w formie książki, po czym zaprzestała aktywności na blogu. Poprosiliśmy ją, aby jeszcze raz opisała swoje doświadczenia, tym razem dla VICE.
Videos by VICE
Przez pięć lat pisałam o niecenzuralnych sytuacjach, w których brałam udział lub których byłam świadkiem w alpejskim kurorcie narciarskim. Wydaje mi się, że omówiłam wszystkie najciekawsze kwestie: seks, ćpanie, orgie, nieprzyzwoite zachowania w miejscu pracy, bogatych gangsterów, rosyjskie prostytutki – jednym słowem nic, czego nie spodziewalibyście się po młodych, zabawowych ludziach pracujących w górach. Mogłabym pójść na łatwiznę, zebrać kilka takich historyjek i napisać uszczypliwy artykuł o tym, jak szaleje spuszczona ze smyczy brytyjska młodzież. Wystarczyłoby parę barwnych anegdotek na temat żenujących seksualnych wybryków po alkoholu i miałabym gotowy tekst, prawda?
Problem polega na tym, że taki wstęp byłby nie tylko boleśnie banalny, ale i zupełnie nieprawdziwy. Panuje przekonanie, że pracownikami alpejskich kurortów narciarskich są przeważnie młodzi ludzie, którzy albo zostali wywaleni z elitarnych szkół, albo przyjechali w góry tylko po to, żeby pod przykrywką pracy przebalować pół roku w swoich ciuszkach z Hollistera. Prawda wygląda jednak zupełnie inaczej – wiele osób zatrudnianych na czas sezonu narciarskiego (tzw. sezonowiczów) to w rzeczywistości pracownicy fizyczni i ludzie, którzy stracili pracę w wyniku recesji.
Ośrodki narciarskie stanowią bezpieczną przystań dla tych, którzy nie radzą sobie w społeczeństwie, cierpią na kryzys wieku średniego albo mają problemy z prawem (czasami pojawiał się wśród nas pracownik, po którym dało się poznać, że nie tyle nie chciał wracać do domu, ile po prostu nie mógł). Jednak niezależnie od tego, czym dokładnie kierowały się poszczególne osoby, jedna rzecz wszystkim pozostawała wspólna – potrzeba ucieczki. W moim przypadku nie było inaczej. Przenosiliśmy się w okolice alpejskich stoków, bo woleliśmy wielogodzinną jazdę na nartach od maratonów na konsoli oraz widok świeżego śniegu od białego proszku kupowanego od jakiegoś trzydziestoletniego nieudacznika na pustym parkingu.
Oczywiście stereotyp imprezujących sezonowiczów nie wziął się znikąd – na stokach rzeczywiście często pracują dzieciaki, które postanowiły zrobić sobie rok przerwy przed rozpoczęciem studiów. To właśnie przez nich w trakcie sezonu narciarskiego panuje atmosfera wyjazdu integracyjnego. Zatrudniają się u nas 19-letnie smarki, które dopiero co skończyły liceum i są podniecone faktem, że po raz pierwszy w życiu nie podlegają żadnej kontroli. Niczego nie przemyślały, nie wiedzą nawet, czego wymaga się od nich w tej pracy. Są niekompetentne i nie potrafią obsługiwać wczasowiczów. Większość czasu schodzi im na takie rozrywki jak picie siuśków kolegów czy rzucanie się w zaspy po trzydziestu kolejkach Jägermeistera.
Zdarza im się posunąć za daleko, przez co czasem mają tu miejsce bardzo nieprzyjemne sytuacje. Pracowałam kiedyś z dziewczyną, która została nagrana podczas robienia loda trzem facetom po przyjęciu bożonarodzeniowym (wszyscy byli nadal w kostiumach). Skąd to wiem? Jeden z nich kilka dni później puścił ten filmik na telewizorze w barze. Oczywiście nikt nikogo do niczego nie zmuszał, ale moim zdaniem przypominało to zbiorowy gwałt. Zastanawiałam się, kto właściwie powinien chronić te dzieciaki przez takimi doświadczeniami?
Sezonowicze bawią się w taki sposób i właściwie stanowi to już część tutejszej tradycji. Pamiętam, że kilka lat przed tamtą imprezą świąteczną pracowała u nas dziewczyna o imieniu Belladonna, którą przezwaliśmy „Wyścigówka”. Była utalentowaną pływaczką, nawet przygotowywała się do igrzysk olimpijskich. Jednak gdy udało jej się wyrwać spod skrzydeł apodyktycznej matki, postanowiła przepracować u nas jeden sezon za barem. Przez te kilka miesięcy przespała się z około 200 osobami, co oznacza, że musiała zaliczać przynajmniej dwóch kolesi dziennie.
Jeśli o mnie chodzi, do ucieczki w Alpy popchnęły mnie okoliczności życiowe. W bardzo nieprzyjemnej atmosferze rozstałam się z narzeczonym, przez co pojawił się problem niespłaconego kredytu hipotecznego i groźba bankructwa. Do tego dopiero co straciłam matkę oraz najlepszą przyjaciółkę – pierwsza umarła na atak serca (przedwcześnie; miałam zaledwie 21 lat), druga przedawkowała.
Można się więc domyślać, że rozpoczynając mój pierwszy sezon w ośrodku narciarskim, nie byłam przykładem równowagi psychicznej.
Kurort okazał się idealnym miejscem, by uporać się ze swoimi problemami. Moja terapia składała się przede wszystkim z wódki, dragów i kutasów. Przez pewien okres funkcjonowałam jak w manii. Całe dnie spędzałam w jacuzzi, zakopana w cudzych łoniakach (zaliczyłam więcej zjaranych, spłukanych nastolatków na materacach śmierdzących chipsami, niż mogłabym zliczyć), albo zjeżdżając ze stoków naćpana środkami uspokajającymi, które podwędziłam z szafki któregoś z gości.
Szybko przekształciło się to istne szaleństwo, prawdziwy maraton moralnie nagannych zachowań. Warto przywołać przynajmniej takie perełki jak mycie toalet moich gości ich własnymi szczoteczkami do zębów, karanie aroganckich wczasowiczów poprzez dodawanie kupy do ich jedzenia, rozpoczynanie dnia od obalenia paru kolejek wódki albo wciąganie koki przed siedmiogodzinnymi zmianami, które polegały na przywożeniu ludzi z lotniska.
Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że podczas tego jednego sezonu zaliczyłam więcej niebezpiecznych sytuacji niż przez resztę życia: zakopałam się po cycki w śniegu, po tym, jak zjechałam z dachu; zostałam obsikana przez sparaliżowanego instruktora jazdy na nartach z Francji i przeleciałam jego kolegę tuż obok stoku, na oczach całego wyciągu krzesełkowego. Zrobiłam niezliczoną ilość lodów w kabinach toaletowych, a pewnego razu obudziłam się obok obcego faceta, pokryta własnymi rzygami i z wielkim kawałkiem różowej gumy do żucia między pośladkami. Zaliczyłam trójkąt w domku, za który płacono ponad 15 tys. dolarów tygodniowo (ponad 60 tys. złotych). Pamiętam, że posuwali mnie na otomanie, a ja miałam na sobie tylko buty narciarskie i czapkę.
Powinnam chyba coś opowiedzieć o naszych gościach. Pewnego razu Ukrainiec, w którego krwiobiegu płynęła już głównie wódka, wlazł do cudzego domku o czwartej nad ranem i wpakował się do łóżka ośmioletniemu synowi gospodarzy. Nie skończyło się to zbyt dobrze; była awantura, padły oskarżenia o pedofilię. Pewnego razu gościliśmy też wieczór kawalerski, na który przyszła grupa facetów z „córką” jednego z nich, po czym zaproponowali swojej gospodyni – przerażonej osiemnastolatce z Devon – kreskę z ich ogromnej torby z koksem.
Oczywiście należy też wspomnieć o gościach z Łotwy, którzy pewnego dnia pojawili się w domku obsługiwanym przez mojego kolegę. Towarzyszyły im prostytutki ubrane od stóp do głów w skórę, każda miała przynajmniej metr osiemdziesiąt wzrostu. Wyglądały jak żywcem wyjęte z pornosów na VHS z lat 90. Wkrótce w całym budynku walały się zużyte kondomy, na skórzanych sofach widać było plamy krwi i resztki koki, a goście bez skrupułów pieprzyli się w jacuzzi, mimo obecności mojego znajomego. Nie, żeby narzekał, zwłaszcza że kobiety wkrótce zaczęły przychodzić na śniadanie topless, a w ramach napiwku zaproponowano mu jedną z nich.
Wnioski pozostawiam wam. Mogę tylko powiedzieć, że jeżeli marzycie o permanentnej grzybicy, ciągłym zaliczaniu niedomytych osobników w różnych dziwnych miejscach (w samochodzie zaparkowanym w centrum miasta, w kolejce górskiej, w barowych toaletach, wieloosobowych pokojach czy na szafkach w kuchni) czy o złamaniu wielu kończyn podczas poszukiwania „własnego ja”, zamieszkanie w kurorcie narciarskim może być dla was idealnym rozwiązaniem.
Właśnie zrobiłam coś, od czego na samym początku stanowczo się odżegnywałam – zamiast opowiadać te wszystkie wulgarnych historie, mogłam przecież wspomnieć o tym, jak praca podczas sezonu narciarskiego uchroniła mnie przed depresją. Albo o tym, że zmaganie się z troskami wśród wyniosłych, niegościnnych górskich krajobrazów pomogło mi uświadomić sobie błahość moich problemów oraz, w konsekwencji, ulotność ludzkiego istnienia. Albo, że poznałam wtedy jedne z najbardziej szczerych, ambitnych i niezależnych osób, jakie przyszło mi spotkać w życiu.
Jednak ludzi to nie interesuje. Większość woli wierzyć w oklepany, fałszywy stereotyp, że resorty narciarskie to placówki odwiedzane jedynie przez rozpuszczone, bogate dzieciaki z hipsterską brodą, z których każde ma własny jacht i dzianych rodziców, oraz w co drugim zdaniu rzuca „yolo”.
Sporty zimowe są dla tych, którzy nie poddają się po pierwszych niepowodzeniach, ponieważ narciarstwo i snowboarding to naprawdę trudne dyscypliny. Na tym właśnie polega problem wielu ludzi – żadne pieniądze nie mogą kupić im umiejętności. Tutaj nie stan konta decyduje o sukcesie, tylko godziny praktyki. Nic lepiej nie uczy pokory. Tysiące wydane na prywatne kursy jazdy na nartach i wdzianko od Monclera nie czynią jeszcze człowieka narciarzem. Uwierzcie mi, wiedziałam mnóstwo nadętych, bogatych żoneczek, które nie potrafiły nawet zrobić trzech skrętów pługiem.
Napisałam książkę, bo chciałam podzielić się moimi doświadczeniami. Oczywiście poruszyłam w niej również kwestię seksu, narkotyków i wymiotów. Niestety z dość sporym niesmakiem przekonałam się, że rynek wydawniczy obecnie bardziej woli wydawać kolejne kiczowate i przesłodzone romansidła dla nastoletnich dziewczynek, niż moje przemyślenia. Rzygi i choroby weneryczne nie pasują do ich wizji Alp; to, czego pragną, to kolejny Pamiętnik albo P.S. Kocham cię na tle urokliwej górskiej chatki.
No ale kurwa, w mojej książce jest fragment o jeździe na nartach na ketaminowym haju. O czym innym powinny czytać nastolatki?
Inne historie autorki o „upadkach, seksie i alpejskiej zgniliźnie moralnej” możecie przeczytać na jej starym blogu.