Nostalgia ma potężną moc zacierania ram realnego odbioru emocji. Po autentycznych obrazach zostaje luka, którą nasze umysły z rozkoszą zapełniają najpiękniejszymi wspomnieniami, rewaloryzując tym samym najgorszy chłam. Toteż filmowcy prześcigają się ostatnimi czasy w serwowaniu nadgryzionych zębem czasu fabuł, przyrządzając tę samą recepturę, tyle że w nowych, ślicznych opakowaniach. O tym, z jaką klasą można to robić pisaliśmy przy okazji premiery Kung Fury. Jednak są takie tytuły, które z chwilą konfrontacji po latach, zamiast jarać fest, powodują stulejkę na oczach. Do rakotwórczego grona utworów z przeszłości z pewnością zaliczyć można Power Rangers.
Jeżeliby pomyśleć chwilę o Rangersach, to seria wywoływać może nawet pozytywne skojarzenia. Nie zabrakło w niej bowiem żadnego z fetyszyzowanych przez 90’sowych chłopaków wyznaczników zajebistości. Są dinozaury, sztuki walki, wybuchy i gigantyczne mechy-transformery. Jednak wystarczy zapuścić sobie choćby jeden odcinek Mighty Morphin na YouTube, a czar pryska, jak mocz na ścianę. Dawna rywalizacja o to, kto na szkolnym korytarzu będzie kopać kolegów jako Zielony Wojownik (a nie frajerski Niebieski), staje się wstydliwym sekretem porównywalnym z byciem przyłapanym na masturbacji podczas letnich kolonii w Pobierowie.
Videos by VICE
Bowiem w Rangersach kiczowate było wszystko, gdzie dawki zdrowego dystansu, amerykańskie wcielenie japońskiego serialu Super Santai, nie miało ni krzty. Jednobarwne stroje zwieńczone motocyklowym kaskiem już wtedy mogły razić tandetą. Ale dopiero efekty specjalnej troski odzierały serial z godności. Przynajmniej teraz tak to widzę. Niemal każdej akcji towarzyszyły obowiązkowe iskry. Dla grubszego kalibru zdarzeń bojowych, typu „transformacja”, przewidziana była eksplozją podłoża, jakby Rangersi w butach nosili ładunki C4. Wreszcie te rachitycznie animowane lasery, stanowiące popisowy numer niemal każdego wroga. Cała feeria barw stanowiła zaś wizualne dopełnienie nadpobudliwych ruchów rękoma i napuszonych kompozycji z ciał, jakimi wojownicy ilustrowali swoje serowe teksty.
Do tego dochodzili faceci w kostiumach robotów poruszający się z gracją Godzili na GBL i (a jakże!) potwory o aparycjach przywodzących na myśl zwartość ludzkiego żołądka, skrzyżowaną z perełkami wyszperanymi na targu staroci. Z długiej listy maszkaronów warto wspomnieć choćby żrącego odpadki prosiaka z racicami wystającymi z ryja w hełmie rzymskiego centuriona, przerośniętego koguta zakrzywiającego ogromnymi nożyczkami czasoprzestrzeń, czy humanoidalną, damską torebkę atakującą wojowników puderniczką. Tych akurat w sklepie nie szło dostać.
Na nieszczęście dla nieuleczalnych nostalgików, także fabuła wraz z upływem czasu nawet mocniej daje w kość. Jej odbioru zmienia się w istny seans zażenowania. Pamiętacie, o co w tym chodziło? Nie? Słusznie. Mowa o serialu, w którym główna szwarccharakter (Rita) zostaje uwolniona z „kosmicznego kosza na śmieci”. Do walki z nią, grupę nastoletnich partyzantów organizuje pływająca wielkim słoju gęba eks-czarodzieja (Zordon). I tyle. Może brak sensu byłby nawet do strawienia, ale wszyscy bohaterowie drugoplanowi byli niemal tacy sami. Płascy. Irytujący. Zbędni.
Przygody do bólu ugrzecznionych bohaterów, którzy jeśli akurat nie zbierali pieniędzy na ratowanie zagrożonych gatunków, to urządzali turniej karate, nad Wisłą zapodawał Polsat (1997). Później kolejne odsłony serialu (a naklepano 25 sezonów!) migrował na Jetix, TV4, Disney XD i Polsat2. Podobnież w kolejnych latach fabuły nie były już nawet tak rwane i naiwne. W przeciwieństwie bowiem do „klasycznych” Mighty Morphin, producenci, zamiast wykorzystywać odkupowany od Japończyków gotowy materiał, sami starali się sklecić coś własnego. Ba, niektóre serie mogły się nawet pochwalić walorem jako takiego sensu i dotykać tematów nieco poważniejszych. Dalej wszystko kręciło się jednak wokół walki dobra ze złem, gdzie temu ostatniemu twarz dawał jakiś groteskowy krogulec na usługach równie groteskowego final bossa. Akompaniament stanowiły kolejne wcielenia „kitowców”, którzy służyli wyłącznie do zapychania antenowego czasu poprzez przyjmowanie oklepu.
Na styczeń 2017 roku szykowany jest powrót Mighty Morphin na wielki ekran. Scenariusz ponownie trąci absurdem (Ritę opanowała gorączka złota i przekopuje w poszukiwaniach Rosję) i pewnie poza komputerowymi efektami, nie ma co się spodziewać fajerwerków. Na pewno będzie jednak okazja, by wypluć na rynek kolejną linię plastikowych figurek. I o to właśnie chodzi. Merchendise inspirowany serialem zatruwał dziecięce umysły, stanowiąc od początku o jego sile. Taki łyk kolorowego Zachodu w szarej, usłanej blokowiskami Polsce. Pozostałe serie przechodziły już przecież bez echa. No, chyba że chodziło o sceny, w których typ sprzedaję T-rexowi kopniaka z półobrotu?! Zresztą, to i tak chyba najlepsze co serial ma do zaoferowania współczesnemu konsumentowi popkultury.