Swingersi w Drugiej Rzeczpospolitej

Artykuł i ilustracje stanowią fragment książki „Epoka Hipokryzji”, która ukaże się 14 maja. Redakcja VICE ma do rozdania 8 egzemplarzy. Aby zdobyć jeden z nich, stwórz ilustrację, zdjęcie, kolaż lub coś jeszcze innego, nawiązując do tematu przedwojennej seksualności i opublikuj to na profilu VICE Polska. Czekamy do 23 maja.

Na sto tysięcy małżeństw tylko trzynaście jest naprawdę szczęśliwych – 0,013%. Dokładnie do takich wniosków doszli autorzy szeroko zakrojonego badania przeprowadzonego w 1928 roku we Francji. Szczegółowe wyniki przytoczył Paweł Klinger. Z ankiety wynikało, że na wspomniane sto tysięcy legalnych związków:

Od mężów uciekło żon: 1 131
Od żon uciekło mężów: 2 348
Prawnie rozwiedzionych: 4 175
W jawnej wojnie żyje: 13 345
W wojnie „podjazdowej”: 13 278
Nawzajem obojętnych: 55 250
Uważanych za szczęśliwe: 3 175
Prawie szczęśliwych: 127
Naprawdę szczęśliwych: 13
Bliżej nieustalonych: 7 158

Videos by VICE

Zarówno Klinger, jak i Tadeusz Boy-Żeleński postulowali, by poddać weryfikacji podstawowe założenia małżeństwa. Ewidentnie przecież nie działały. Ważnym źródłem inspiracji dla zwolenników „reformy seksualnej” były prace angielskiego filozofa Bertranda Russella. W książce Małżeństwo i moralność – wydanej w języku polskim w 1931 roku – głosił pogląd, że monogamiczne, trwałe związki to piękny ideał. Ale właśnie – ideał. A więc rzecz, do której większość ludzi po prostu się nie nadaje. Podobne zdanie miał też Ben Lindsey, znany dzięki swoim Małżeństwom koleżeńskim. Boy wyjaśniał w 1932 roku:

Lindsey i Russell wypowiadają się przeciwko tyranii zazdrości, tyranii odziedziczonej w znacznej mierze po innych stadiach cywilizacji. Lindsey dopuszcza śmiało możliwość stadła, które się kocha [na]wzajem, ale w którym każda strona odczuwa potrzebę nowych przeżyć. (…) „Gdyby więcej ludzi zerwało z tradycjami i żyło wedle własnego tajemnego przekonania, wówczas byłoby więcej szczęśliwych małżeństw i mniej rozwodów; gdyby małżeństwa kierowały się indywidualnymi skłonnościami, a nie rutyną, przyniosłoby to nieobliczalne korzyści” – powiada ten sędzia.

Sam Boy oceniał, że właśnie zazdrość jest przyczyną nawet 90% małżeńskich nieszczęść. Był głęboko przekonany, że z niewiernością nie da się wygrać. A nawet nie ma sensu wygrywać, bo to świadczyłoby o hołdowaniu prymitywnym obyczajom rodem z wieków średnich. Lepiej ją zaakceptować i stawić opór „podejrzliwemu, brutalnemu egoizmowi” wyniesionemu do rangi „kardynalnej cnoty”. „Naturalnym jest pragnienie zajmowania jedynego miejsca w sercu ukochanej istoty, ale szpetnym egoizmem jest bronić tego miejsca siłą. Miłości nie da się wymusić” – podkreślał.

Głos zabrała także Irena Krzywicka. Wiedziała, o czym mówi. Żyła w środowisku, w którym rozkład tradycyjnego małżeństwa był faktem dokonanym. „Każda prawie z moich znajomych (…) miała takie podwójne stosunki, nie mówiąc już o mężczyznach” – wspominała otwarcie. Dotyczyło to także jej najbliższej rodziny. Pewnego dnia Krzywicką odwiedziła szwagierka, ale nie z mężem, tylko z kochankiem. Na dodatek ten „piękny chłopak (…) z miejsca zaczął się przystawiać” do samej Krzywickiej. Kiedy indziej publicystka wpadła podczas spaceru nad Wisłą na swojego (oczywiście żonatego) wujka w towarzystwie obcej kobiety. Okazało się, że nie tylko jest związany z mężatką, ale też – ma z nią kilkuletniego synka. Ireny to nie dziwiło, a już na pewno nie gorszyło.

W pewnym sensie naziści i Wall Street uratowali małżeństwo

W artykule z 1931 roku przekonywała, że wraz z postępem cywilizacji: „kiedy życie nastręcza więcej możliwości, kiedy fantazja ludzka, wspomagana przez literaturę, coraz silniej działa na psychikę ludzką, niepodobna poprzestać na jednym mężczyźnie albo na jednej kobiecie, zwłaszcza że przeżycia zmysłowe mają nieszczęsną skłonność do blaknięcia z czasem”. Krzywicka nie była przeciwniczką małżeństw ani ich trwałości. Wręcz przeciwnie. Przekonywała, że nie należy rozwodzić się z błahych powodów, a już tym bardziej wtedy, gdy przyczyną nieporozumień jest „tzw. niewierność – brzydkie słowo i głupie pojęcie”. Realizowała te postulaty we własnym życiu. Z mężem z góry umówiła się, że będą stanowić otwarte małżeństwo, pozbawione zazdrości i wzajemnych roszczeń. Propozycja takiego układu wyszła od Jerzego, ale w praktyce skorzystała na nim chyba tylko Irena. Pierwszy romans przydarzył jej się już paręnaście miesięcy po ślubie. Z przypadkowo poznanym we Francji poetą wyjechała na miesiąc na Korsykę. A mężowi nawet nie powiedziała, gdzie znika.

Im bardziej opierała się wybranka, tym bardziej zainteresowana była zbliżeniem seksualnym.

Slogany Krzywickiej brzmiały łudząco podobnie do tych, formułowanych przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Tak jak on wzywała chociażby do odrzucenia dotychczasowego słownika „Przestarzała terminologia miłosna: »odda się«, »wziął ją«, »zdradził« dziś nic już nie oznacza” – podkreślała w 1932 roku. Zbieżność czasu i argumentów nie była przypadkowa. Ale nie był to też w żadnym razie plagiat. Boy również podejmował temat zazdrości w oparciu o własne przeżycia. Był żonaty, ale niedawno poznał niezwykłą kobietę, dzięki które poczuł się o kilka dekad młodszy. On był już po pięćdziesiątce, ona – ledwo skończyła studia. Była to właśnie Irena Krzywicka. Na długie lata połączył ich bliski i zupełnie jawny związek.

Sama Krzywicka przyznawała, że w praktyce aż do wybuchu drugiej wojny światowej miała dwóch mężów. Nic więc dziwnego, że z całą stanowczością popierała najbardziej radykalne stanowisko w debacie obyczajowej. Bertrand Russell pisał w tym czasie wprost o wprowadzeniu zasady, że każde małżeństwo to związek poligamiczny:

Obecność dzieci powinna łączyć małżeństwo na zawsze, ale nie musi to być zaporą dla innych przeżyć miłosnych. (…) Można patrzyć pobłażliwie na wszystkie dywersje. Fałszem jest zasada, że, jeśli się kogoś kocha, nie można odczuwać pociągu do kogo innego.

Przekładając rzecz na język XXI wieku, Russell postulował, by każdy bez wyjątku został swingersem. A przynajmniej bez protestów pozwolił na to małżonkowi. Krzywicka dopowiadała, że „tendencja monogamii świadczy raczej o ubóstwie życia psychicznego, możliwa jest w pełni może tylko u niektórych zwierząt i u ludów stojących na dość niskim szczeblu rozwoju”. I nie była w swojej opinii odosobniona. To, co z dzisiejszej perspektywy może wyglądać na skrajne, hedonistyczne stanowisko, sto lat temu było tematem otwartej dyskusji w całej Europie. Przeróżne ruchy społeczne i polityczne wprost prześcigały się w promowaniu „wolnych małżeństw”, a nawet – wielożeństwa. Pionierzy eugeniki twierdzili, że „monogamiczna moralność podkopuje fizyczny ustrój rasy”. Już na początku stulecia zgłosili pomysł tworzenia „stowarzyszeń niewieścich”. Dzięki nim uprzywilejowani rasowo mężczyźni mogliby na potęgę płodzić dzieci poza małżeństwem, a tym samym – dać odpór rosnącej w siłę „rasie wschodnioazjatyckiej”. Poligamię w zbiór swoich postulatów wpletli socjaliści. „Podobnie jak nie ulega wątpliwości, że własność prywatna jest chwilową formą ekonomiczną i z czasem ustąpi formom innym, tak samo monogamia jest tylko przejściową formą życia płciowego, po której nastąpią inne zwyczaje i obyczaje” – oznajmiano. Wśród feministek porzucenie tyranii zazdrości promowała znana również nad Wisłą Ellen Key. Poligamię na swoje sztandary brali też najbardziej zaciekli zwolennicy demokracji. Miała być jeszcze jednym przejawem wolności jednostki i prawa każdego człowieka do własnego zdania.

Buduar – miejsce tajemnych schadzek i kobiecej autoerotyki.

W wielu krajach podjęto dyskusję nad legalizacją poligamii. Nawet przeciwnicy tego pomysłu często przyznawali, że zgadzają się z nim co do zasady, ale boją się społecznych konsekwencji. William Martin pisał w Racjonalnym życiu płciowym: „Jest faktem niezaprzeczalnym, że małżeństwo monogamiczne nie odpowiada całkowicie (…) naturze zarówno mężczyzny, jak kobiety”. W klasycznym małżeństwie widział, podobnie jak inni, przede wszystkim niedościgniony ideał. Receptę też proponował iście utopijną: „Gdyby ludzkość stłumiła przez szereg pokoleń swe skłonności poligamiczne i ściśle przestrzegała monogamii, wyschłoby bagno, które zasila i podtrzymuje niszczycielską chmarę chorób wenerycznych”.

O zaletach monogamicznych małżeństw pisali wprost właściwie tylko publicyści ze środowisk chrześcijańskich. Na skalę całej Europy ich głos nie był szczególnie donośny i prawdopodobnie nie byłby w stanie zatrzymać postępowych postulatów. Jednak w świetle wielkiego kryzysu gospodarczego, dojścia Hitlera do władzy i zaniku demokracji na kontynencie o sprawie po prostu zapomniano. W pewnym sensie naziści i Wall Street uratowali małżeństwo.

Przerabiać but czy nogę? Polskie rozwody i swingersi

W Polsce uratował je także komunizm. W sytuacji, gdy bolszewicy zaraz za wschodnią granicą otwarcie promowali hasła wolności seksualnej, trudno było opowiadać się za nimi warszawskim politykom. Co więcej, dużo istotniejszą rolę niż w krajach Zachodu odgrywało stanowisko Kościoła. Ben Lindsey pisał: „Jeżeli but nie wchodzi na nogę, należy przerobić but, nie nogę”. W Polsce nie ruszano ani nogi, ani buta. Po prostu nic nie robiono. Aż do 1939 roku nie udało się wprowadzić żadnej reformy prawa małżeńskiego. Nie licząc byłego zaboru pruskiego, w Polsce nie było ani cywilnych rozwodów, ani nawet cywilnych ślubów. W tym kryła się kolejna tajemnica zdrady małżeńskiej. Nieszczęśliwe pary nie miały wyjścia. Musiały męczyć się z sobą do śmierci lub szukać sposobu legalnego rozstania, obrażającego ich wiarę i zwyczajną przyzwoitość. Tadeusz Boy-Żeleński wyjaśniał, że „rozwiązanie jest u nas trojakie”:

Jeżeli małżonkowie nie mają pieniędzy, wówczas w ogóle są poza prawem, nie mają u nas prawa do niczego. Nie ma dla nich żadnego godziwego rozwiązania sytuacji.
Jeżeli mają pieniądze na opłacenie adwokatów i kosztów, mogą, przy zmianie religii, przeprowadzić rozwody i „zarejestrować” się na nowo.
Jeżeli mają dużo pieniędzy, w takim razie mogą sobie oszczędzić zmiany religii. Wówczas, przy pomocy paru fałszywych świadków i fałszywych zeznań, popartych w potrzebie krzywoprzysięstwem za cichą zgodą organizatorów tej komedyjki, mogą po kilku latach mozołów uzyskać szczęśliwe [kościelne] unieważnienie małżeństwa.

W praktyce rewolucja i tak trwała, z tym że poza prawem. Nawet politycy bez mrugnięcia okiem przechodzili z katolicyzmu na protestantyzm, by łatwo pozbyć się pierwszej żony lub zawrzeć związek umożliwiający rozwód. Na taki manewr zdecydował się na przykład Józef Piłsudski. Wśród warszawskich elit nowym standardem stały się także zupełnie jawne małżeńskie wielokąty. Stołecznych milionerów otaczał wianuszek kochanek, a ich żony – zgraja przystojnych amantów. Obie strony wiedziały o wszystkim i nie wchodziły sobie w drogę. Ekscytowali się wyłącznie dziennikarze brukowców. I to tylko jeśli w świecie high life’u doszło do afery pozwalającej na moment zerwać zasłonę hipokryzji.

Nie mniejszy skandal potrafiły wywołać małżeństwa z miłości. Także w tej dziedzinie prym wiedli przedstawiciele elit. Nawet gazety w Australii i Ameryce pisały o sprawie ślubu prezydenta Ignacego Mościckiego z sekretarką własnej, dopiero co zmarłej żony. Był rok 1933. Pięć lat wcześniej z inną sekretarką Michaliny Mościckiej ożenił się Kazimierz Świtalski – sanacyjny polityk, minister, szef rządu. Prawdziwym pionierem związków z miłości był jednak urodzony w tradycyjnej, ziemiańskiej rodzinie Władysław Grabski. Już w 1903 roku wbrew własnej matce poślubił Katarzynę Lewandowską – dziewczynę skromnego pochodzenia, pracującą we dworze jako panna do towarzystwa. Dwójka ich dzieci urodziła się jeszcze przed ślubem – ani ten fakt, ani cały mezalians w niczym jednak nie zaszkodził karierze Grabskiego jako polityka prawicy.

Takie pocztówki sprzedawane były w krakowskich Sukiennicach jeszcze w trakcie I wojny światowej.

Tadeusz Boy-Żeleński był przekonany, że to dopiero początek zmian w polskich małżeństwach. Wieszczył, że „wychowanie dzieci przejdzie zapewne (…) na państwo, co zmieni (…) ducha małżeństwa, uprawniając wielożeństwo i wielomęstwo”. Przepowiedział nawet powstanie „sztucznego zapłodnienia” jako metody przeznaczonej dla kobiety, „która chce dziecka, a nie chce mężczyzny”. To wszystko były dla niego elementy tego samego, nieuniknionego procesu dziejowego. „Trzeba by chyba być ślepym lub kłamcą, aby nie uznać, że porządek społeczny, że »moralność« to coś, co (…) przechodzi ciągłą ewolucję (…). Dzisiejszy bunt jest jutrzejszym prawem; dzisiejsze bluźnierstwo jutrzejszym komunałem”.

Publicysta bardzo by się zdziwił, gdyby przeniesiono go w czasie do 2015 roku. To, co było buntem za jego życia, jest nim też dzisiaj. A to, co było bluźnierstwem – teraz jest nawet większym. Polska nie doczekała się ani legalizacji poligamii, ani nowej „ekonomii miłosnej”. O zamknięciu zainicjowanej przez Boya dyskusji na temat aborcji w ogóle nie ma sensu wspominać. Pojawiły się tylko rozwody i wciąż budzące kontrowersje in vitro. Boy nie nazwałby tego nawet planem minimum.