To my jest horrorem o pewnej amerykańskiej rodzinie, którą pewnego razu odwiedzają psychopatyczni mordercy wyglądający dokładnie jak oni. W pierwszy weekend film zarobił przeszło 70 mln dolarów – co jest nie lada osiągnięciem dla oryginalnej historii, niebędącej sequelem ani częścią większej franczyzy.
To drugi film Jordana Peele’a, scenarzysty i reżysera (a także producenta), mającego na swoim koncie już świetnie przyjęty Uciekaj!, który w zeszłym roku Akademia nagrodziła Oscarem w kategorii najlepszy scenariusz oryginalny. Zapewne większość z was wciąż kojarzy to nazwisko z serią Key & Peele na Comedy Central. To zrozumiałe, bo Peele poświęcił komedii większość swojego życia. Pytany przez dziennikarzy o tę nagłą zmianę, żartuje, że może prawdziwy Peele, który zawsze rozśmieszał ludzi, nie żyje, a on sam jest nową wersją, która kocha straszyć ludzi.
Videos by VICE
Chcąc poznać prawdziwą genezę jego filmowego gustu trzeba cofnąć się do czasów dzieciństwa reżysera. Peele zdradza, że jako mały chłopiec przestraszył się plakatu Koszmar z ulicy Wiązów Wesa Cravena. Nawet nie samego filmu, plakat wystarczył. W jednym z niedawno udzielonych wywiadów wspomina, że jako nastolatek pojechał na wycieczkę szkolną, na której opowiadał swoim koleżankom i kolegom „historie z dreszczykiem”. Wtedy wszystko się zaczęło. „Największy śmiech, jaki usłyszysz z widowni, jest niczym w porównaniu ze strachem, który w nich wywołasz. Pomyślałem wtedy, że ja też mogę być jak Freddy Krueger, ja też mogę stać się potworem, który tworzy koszmary”. I trzeba przyznać, że idzie mu te świetnie, bo swoim nowym dziełem udowadnia, że sukces pierwszego filmu to nie fartowny strzał, a Peele może walczyć o miano nowego króla kina grozy.
O ile Uciekaj! był thrillerem dotykającym tematu rasy, To my korzysta z pełnego asortymentu lęków i strachów, jakie oferuje horror. Opowiada o Ameryce, o nas samych, o tym, jak budujemy relacje z innymi i jak się nawzajem niszczymy. Film działa, ponieważ można go odbierać na dwóch płaszczyznach: jeśli idziecie na takie kino tylko po to, żeby się bać – nie będziecie zawiedzeni, bo To my wciska w fotel i potrafi przerazić. Natomiast jeśli dodatkowo lubicie doszukiwać się w filmie symboli i odniesień, to jest ich tu pełno.
Historia filmu zaczyna się w latach 80., przy okazji słynnego wydarzenia Hands Across America, kiedy 25 maja 1986 roku ponad 6 milionów Amerykanów chwyciło się na 15 minut za dłonie, by stworzyć wielki ludzki łańcuch, ciągnący się przez całe Stany Zjednoczone. Chciano w ten sposób walczyć z głodem i ubóstwem w Stanach…
Peele zdradza w jednym z wywiadów, że kiedy przypadkiem natknął się na tę reklamę na YouTube, przestraszyła go. Ameryką rządził wtedy Ronald Reagan, trwała Zimna Wojna, a ludzie postanowili trzymać się za ręce, by walczyć z głodem: „Ton tej reklamy miał właśnie taką jakość lat 80., że »wszystko jest w porządku!«”. Warto w tym miejscu dodać, że ten nieprzerwany łańcuch rąk był tylko umowny, bo były w nim luki, chociażby z powodu takich przeszkód, jak… góry i lasy. Na Wikipedii można dodatkowo przeczytać o tym wydarzeniu, że ludzie wpłacali datki na sprawę, nieraz dawali po 10-35 dolarów, by móc być częścią łańcucha. Zebrano wtedy 34 miliony dolarów, ale mniej niż połowa (15 milionów) trafiła na rzecz potrzebujących. Ten dobitny obraz Ameryki stara się przemycić w swoim filmie Peele. Kraj zbudowany na nierównościach, złudnej nadziei, że wszystko jest okej. Amerykański sen.
Wracając do filmu: mała dziewczynka Adelaide jest ze swoimi rodzicami w wesołym miasteczku zbudowanym tuż nad brzegiem oceanu. Kiedy matka idzie do toalety, a ojciec jest zajęty korzystaniem z lunaparkowych atrakcji, Adelaide oddala się od swoich opiekunów w poszukiwaniu innych rozrywek. Po chwili spaceru natrafia na gabinet luster. Budynek jest oddalony od głównego deptaka, a przed jego wejściem widnieje namalowana podobizna indiańskiego wodza i wielki napis „Shaman Vision Quest”. Dziewczynka wchodzi do środka i znajduje tam coś, co wpłynie na resztę jej życia.
Następnie historia filmu przenosi nas do czasów współczesnych, gdzie poznajmy rodzinę Wilsonów. Adelaide jest żoną i matką dwójki dzieci. Razem z bliskimi wybierają się do domku po jej mamie. Adelaide bardzo niechętnie przyjmuje pomysł męża, który przy okazji chce odwiedzić plażę z jej dzieciństwa. Adelaide boi się, co kryje to miejsce, pamięta noc z dzieciństwa. Niedługo później rodzinę Wilsonów odwiedzają niespodziewani goście: ludzie wyglądający dokładnie jak oni, którzy chcą ich skrzywdzić. Zapytani, kim są, odpowiadają: jesteśmy Amerykanami.
Współczesne horrory zdają się często powtarzać ten sam narracyjny schemat – początkowe założenie historii jest punktem wyjścia do podobnych motywów, serwowanych nam jak wczorajszy obiad. Szczególnym powodzeniem cieszą się szczęśliwe rodziny, które wprowadzają się do nawiedzonego domu lub dzieciaki opętane przez demony. Po tym, jak poznajemy takich bohaterów, zazwyczaj czeka nas mozolna walka z siłami zła, niezbyt inteligentne rozwiązania i wymuszony humor. W To my jest inaczej. Kiedy wydaje nam się, że już wszystko rozgryźliśmy i wiemy, co się zaraz stanie, film zmienia kierunek. Jako widzowie odkrywamy zagadkę wraz z bohaterami, którzy nie są idiotami, więc kiedy na naszych oczach walczą o życie, nie życzymy im śmierci i chcemy poznać skrywane tajemnice. Natomiast fakt, że Peele jest weteranem komedii, sprawia, że humor (którego jest tu dużo) nie jest siłową próbą rozładowania napięcia – on też bawi.
Aktorzy są świetni, a postawione przed nimi zadanie nie należało do najprostszych – wszakże grają podwójne role: przerażone ofiary i bezlitosnych oprawców. Natomiast Lupita Nyong’o grająca Adelaide hipnotyzuje. Czapki z głów, głowa nisko.
Peele w swoim nowym filmie porusza jednocześnie kilka tematów. Zwraca uwagę m.in. na to, jak recyklingujemy symbole – chociażby na przykładzie koszulek legendarnych punkowych zespołów, które po latach stają się garderobą rozpuszczonych dzieciaków z bogatych domów. Kiedy Adelaide po latach odwiedza tę samą plażę, zauważa, że gabinet luster wciąż tam stoi – nie ma tam już jednak podobizny rdzennego mieszkańca Ameryki, tylko czarodziej, a sama atrakcja nazywa się „Merlin’s Enchanted Forest”. Pierwsza wersja nie przetrwałaby w dobie politycznej poprawności. Jednak wnętrze budynku pozostało bez zmian.
Wszystko to jednak sprowadza się do walki bohaterów z ich psychopatycznymi wersjami samych siebie. By przeżyć, musimy się uśmiercić, a jednocześnie chcemy to zrobić. My, jako przedstawiciele społeczeństwa z traumą łączymy się w konkretnych celach, a tak się składa, że czasami celem jest autodestrukcja. Peele zwraca uwagę, że to nie mityczni „inni” nas zniszczą, zrobimy to my sami. A każda rewolucja i nowy porządek świata będzie czerpał wzorce z ruin poprzedniego. Daje do myślenia. Straszy.
Śledź autora na jego profilu na Facebooku