The Game - 1992

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

The Game - 1992

Artysta z Blood Money Entertainment cofa się dzięki albumowi "1992" do czasów swojego trudnego dzieciństwa. I jest wylewny jak nigdy wcześniej.

Powstanie oglądanej na całym świecie Premier League. Pierwszy wysłany SMS. Wojna w Bośni. Konferencja klimatyczna "Szczyt Ziemi". Wygrana Billa Clintona w wyborach prezydenckich. Można byłoby tak wymieniać i wymieniać, gdyż rok 1992 przyniósł sporo wydarzeń, które były ważne zarówno w wymiarze lokalnym, jak i globalnym. Na The Game'a wpłynęło jednak coś zdecydowanie bliższego - sprawa skatowanego Rodneya Kinga i jej krwawe reperkusje na ulicach Los Angeles. I tak oto powstał reminiscencyjny materiał, który zdecydowanie warto sprawdzić.

Reklama

Warto, choć sporym nieporozumieniem byłoby przekonywanie, że Game diametralnie zmienił swój styl raperski i nagle zaczął wyjmować króliki z kapelusza. Nie, "1992" pokazuje po prostu wszystko, czego mogliśmy się spodziewać po jego mikrofonowym warsztacie. Jaki flow jest, każdy słyszy: toczy się miarowo i melodyjnie, nie w smak mu porywiste przyspieszenia czy inne modyfikacje. Bazuje na naturalnym feelingu, z wielką grudą piasku w trybach, który sprawia, że kolejne wersy są podawane nieco ociężale, a przy tym dosadnie. Takie podejście do sztuki dobrze współgra z ciężką tematyką, zasygnalizowaną już w pierwszych minutach. Pościg, strzelanina,  brud ulic, szemrane towarzystwo i walki gangów - niczym w dobrym filmie sensacyjnym, a to przecież okoliczności, które ukształtowały rapera powracającego do lat minionych. Ciekawa to perspektywa, gdy 13-letni nabuzowany i nieco zagubiony młokos ściera się w obrębie jednego wydawnictwa z 37-letnim zarobionym gościem, który spełnił już sporo ze swoich marzeń.

Słuchacz nie może przez to z pełną stanowczością stwierdzić, że ma do czynienia z klasycznym sentymentalem. Nie może też uznać, że G. jest zatroskany o kwestie rasowe i społeczno-polityczne na równi z czubkiem własnego nosa. Wie za to na pewno, że gospodarz potrafi dokładnie zilustrować kolejne zdarzenia, którym się przyglądał. Co tu kryć - na wskroś balladowy kawałek "Young Niggas" to przykład, jak powinno się prowadzić storytelling, który wciąga konkretem, a jednocześnie zostawia pole do namysłu, szczególnie w ostatnich fragmentach. Łapie za serducho, ściska wątrobę. Paradoksalnie, mimo aury przemocy, czyściocha w lufie i nieuchronnego rozlewu krwi, największe wrażenie robi ten utwór, który najmniej tu pasuje, czyli uczuciowe, smoliste "Baby You".

Wspólny mianownik ciężko za to odnaleźć w warstwie muzycznej. Każda kompozycja to inna wysepka - raz wjedzie cykacz, innym razem pożyczka z "I'm God" Clamsa, a po drodze zdarzy się jeszcze jawnie knajacko-cwaniackie "True Colors" z krótkimi skreczami, nawijka pod "The Message" oraz obłąkane głosy w tle "The Juice". Dzieje się, moi mili. I tak trwa ta impreza, zmieniają się klimaty, znane dźwięki ustępują miejsca dziwnemu i niepokojącemu vibe'owi ("However Do You Want It"!), aż wjedzie Scott Storch w bonus tracku i zaserwuje podkład, który zbliża autora krążka do ostatnich dokonań Tygi z Chrisem Brownem, pokazując, że tam jest najprzytulniej. Całkiem przyjemny mętlik.

Czy to najlepszy album bohatera tego tekstu? Kłóciłbym się, ale przyznaję, że najszczerszy w kwestii osobistej. Jest zwyczajnie dobry. Niewiadomą pozostaje za to, jak "1992" zaprezentuje się w wersji live, więc tym mocniej czekam na koncert.