Tede & Sir Mich: Gala rozdania Fryderyków to zwyczajne kółko wzajemnej adoracji

Pierwszy raz spotkali się w studiu nagraniowym w 2009 roku. Od tego czasu na rynku ukazało się osiem wydawnictw sygnowanych przez duet – Tede & Sir Mich. Legendarny warszawski MC oraz przebojowy producent z Iławy zdążyli na przestrzeni ostatniej dekady swoją muzyką spolaryzować polską scenę hiphopową, zyskać wierną rzeszę fanów i zaciekłych krytyków, zaliczyć kilka porażek i spektakularnych sukcesów. Przy tym wszystkim doskonale się bawiąc. Duet opowiada nam o nowej płycie “KEPTN’”, konflikcie z MTV, Michale Wiśniewskim, profitach i podejściu do tworzenia muzyki.

Zdjęcia: Paweł Zanio 

Videos by VICE

Noisey: Jaki utwór z płyty “KEPTN’” miałby szansę namieszać na Eurowizji?
Tede: (śmiech) Wiadomo, że “Było warto”! 
Sir Mich: Prywatnie moim ulubionym jest “Keptn’ Jack”, ale Eurowizja to przaśny konkurs, na który zdecydowanie nadałby się mój remix Zenka Martyniuka “Fajne masz piździsko”. Na YouTubie nieźle namieszał, więc może i tu dałby radę (śmiech).

Udział w takim wydarzeniu mógłby dojść do skutku czy jest granica artystyczna, której byście nie przekroczyli?
Sir Mich: Dla mnie granice pojawiają się tylko wtedy, kiedy przestaję czerpać fun z tego, co robię.
Tede: Nie chcielibyśmy znaleźć się na Eurowizji w charakterze wykonawców. Sama kampania promowania utworu na ten konkurs mogłaby być zabawna, ale przestałoby być śmiesznie w momencie w którym faktycznie musielibyśmy się tam pojawić. Swoją drogą, Michał Wiśniewski w 2004 roku proponował mi udział w jego utworze na Eurowizji.

Wrzucałeś na Instagram przed premierą płyty zdjęcie z frontmanem zespołu Ich Troje. Co robił Michał Wiśniewski w studiu NWJ? 
Tede: Nagrywał “zaangażowaną sztukę” dla artysty o ksywie Milion Terapii. Przez to zdjęcie ludzie myśleli, że Michał będzie na “KEPTN’”. 

Znacie się z Wiśniewskim od dawna?
Tede: Tak, byłem nawet kiedyś na sylwestrze w domu Michała w jakimś 2002 lub 2003 roku. Pamiętam, że chciał mnie “przewieźć” swoim symulatorem lotów. 

W jednym z wywiadów opowiadałeś o tym, że w trudnym dla siebie okresie, oglądałeś bardzo dużo filmów na DVD i nie wychodziłeś za wiele z domu. Podobno u Michała Wiśniewskiego też dostrzegłeś dużą kolekcję filmów. Mieliście okazje o tym porozmawiać?
Tede: Nie, ale faktycznie widok jego zbiorów zainspirował mnie do refleksji, że im bardziej osamotniony jesteś, tym więcej DVD masz. Jego sława była już przebrzmiała i unikał ludzi, a w domu miał olbrzymią kolekcje filmową.

Bardzo filmowa wydaję się być historia, którą opowiadasz w tytułowym singlu “KEPTN’”. Możemy się z niego dowiedzieć, że myślałeś o wyjeździe na stałe z Polski, bo nie było popytu na twoją twórczość. Kobieta do której pojechałeś do Hiszpanii już nawet załatwiała ci pracę, jako DJ na wycieczkowych statkach. Kiedy dokładnie to zdarzenie miało miejsce?
Tede: Lubię w rapie to, że jak ktoś się naprawdę zastanowi nad utworem, to może sobie wszystko zobrazować. Wystarczy sprawdzić kiedy kapitan Wrona lądował (chodzi o awaryjne lądowanie samolotu Boeing 767-300ER, które miało miejsce 1 listopada 2011 na warszawskim Okęciu – przyp. red.), odjąć dwa dni i już wiadomo, kiedy toczy się akcja mojej historii emigracyjnej. 

Nie grałem koncertów, a płyty się nie sprzedawały. Było, minęło. Nie chcę się wdawać w szczegóły i opowiadać o tym, że czułem się przegrany i myślałem, że wyemigruje z Polski, bo tu już nic dla mnie nie było. Będę luźno do tego wracał w utworach, ale filozofii z tego robić nie chcę. 

Pogodziłeś się z tamtym okresem?
Tede: Oczywiście. Co więcej, uważam, że to było bardzo potrzebne w moim życiu. W kawałku “KEPTN’”, esencją są te rozterki emocjonalne, które mną targały w tamtym okresie, kiedy myślałem, że będę musiał zostawić moje państwo.

I o tych rozterkach chciałem właśnie porozmawiać.
Tede: Meritum i przesłanie tego kawałka mówi o tym, że człowiek musi żyć i iść do przodu, zamiast przejmować się tym, co poszło nie tak. Nadzieja odgrywa tu kluczową rolę. Miałem już załatwioną fuchę – grać imprezy na takim wycieczkowym cruiserze. Ale do Hiszpanii wyjechałem spotkać się z dupą, więc układy damsko-męskie w tym utworze są dość istotne. 

Gdyby kobieta do której wyjechałeś, okazała się tą właściwą dla ciebie, myślisz, że zostałbyś już w tej Hiszpanii?
Tede: Tak mogłoby być, bo byłem wtedy w stanie emocjonalnym skłaniającym do uniesień, a i niewiele mnie w Polsce wtedy trzymało – jak już ustaliliśmy. Widać nie to było mi to pisane i bardzo dobrze. Mam 40 lat, a w hip-hopie biorę czynny udział od dwóch dekad. Ciężko byłoby mi się odnaleźć w innej rzeczywistości. 

Chciałbym jednak uniknąć wracania do tamtego okresu i “rozdrapywania” takich sytuacji jak beef z Rychem Peją. Nie chcę mówić ciągle o tym samym, choć takie wspomnienie zawarłem w tym utworze. 

Mówisz, że nie chcesz rozpamiętywać tych sytuacji, jednak w swojej obecnej twórczości do nich konsekwentnie wracasz. Chociażby w singlu “Jupiter”: Budowałem tą karierę, co mi podupadła w trakcie / Teraz patrzcie (…) dzisiaj bangla mi po maksie.
Tede: Tak, bo rap jest o życiu i opowiada o realnych wydarzeniach. Nie wymażę paru lat z życiorysu, mówiąc, że nie miały miejsca. Jednak co innego odniesienia, a co innego szczegółowa analiza. Motyw “infamii” w jakiś sposób będzie zawsze powracał w tekstach, bo był to ważny etap w moim życiu. 

Ludzie, którzy cię dobrze znają, używają słowa “zagubiony” wspominając Tedego z tego okresu. W kawałku “Chorizzo” sam mówisz: Czułem, że ziemia zatrzymała się w miejscu (…) / Było naprawdę źle, nie wiedziałem, gdzie jestem i po co.
Tede: Nie da się ukryć, bo była to dość dramatyczna sytuacja w moim życiu. Jakbyś zareagował, gdybyś stracił wypracowaną pozycję i poczucie bezpieczeństwa? Myślę, że gdyby nie ten okres, mógłbym teraz “odcinać kupony”, jak niektórzy koledzy z branży. Musiałem jednak przeredagować swoje podejście do życia i postawę. 

Generalnie wyznaje zasadę, że najlepsze jest zawsze przede mną. Nigdy nie byłem specjalnie sentymentalny, dlatego zawsze skupiam się na otaczającej mnie rzeczywistości. Gdybym parę lat temu rozpamiętywał i się załamywał, to nie byłbym tu gdzie jestem, a my byśmy nie rozmawiali. Zapierdalałem swoją robotę, nagrywałem to co kocham z wiarą, że to jest dobre. A że wszyscy wokół mówili, że nasza muzyka jest chujowa nawet jej nie sprawdzając?  Wytrzymałem ten trudny okres i…

…to jest inspirujące dla twoich słuchaczy?
Tede: Dokładnie! Masa, ale to naprawdę masa ludzi, dawała mi wyraz tego, jak inspirujące dla nich było moje “odkucie”. Pokazałem im, że nawet jak wszyscy cię przekreślą, możesz osiągnąć co chcesz, jeśli będziesz robił to w co wierzysz. To jest ten przekaz, którego nie muszę nawet formułować dosłownie.

Michu, a jak ty wspominasz Tedego z “infamii”?
Sir Mich: Zupełnie inny gość. Pamiętam, jak go wtedy odwiedzałem – wydawał się być ciągle smutny, chciał tylko siedzieć w domu. A teraz, spójrz tylko! (Michu wskazuje na uśmiechniętego Tedzika – przyp.red). Myślę, że przełomowym był tutaj niespodziewany hype po naszej płycie “Elliminati” na której zastosowałem dużo niekonwencjonalnych dla polskiego hip-hopu rozwiązań muzycznych. To było coś innego, świeżego i odbiorcom się to spodobało – a Jacka upewniło w słuszności pozostania na drodze, którą kilka lat wcześniej wybrał. Przy okazji też zmienił się trochę wizualnie (śmiech). Dla kontrastu – ja na siłowni byłem może raz.
Tede: Nie no, z trzy!
Sir Mich: (śmiech) No dobra, może trzy. Ale generalnie nie mam na to zajawy, wolę inne rzeczy. Ale z wysiłku fizycznego tak totalnie nie rezygnuję… (śmiech).

Co innego Tede, który na nowej płycie nawija: Nie robię zdjęć na siłowni, po prostu ćwiczyć tam chadzam / Nie muszę liczyć kalorii, bo jak wpierdalam to spalam. Endorfiny wytwarzane przy okazji wysiłku sportowego podbudowują psychicznie?
Tede: Zapewne tak. Człowiek to chemia i prąd. Od razu przywodzi mi to na myśl Biorezonator Nunczako, ewentualnie Radyjko Jana – polecam wygooglować (śmiech).

Googlowałem historię waszej współpracy i wychodzi na to, że jej fundament wiąże się z imprezą premierową płyty Warszafskiego Deszczu “Powrócifszy” na którą Michu zrobił parę bitów. Dzień po tym wydarzeniu Tede zadzwonił do Micha z propozycją zrobienia wspólnej płyty. Co zadecydowało? Mieliście okazję lepiej się poznać poprzedniego wieczoru?
Tede: Pamiętam, że staliśmy sobie z Michem w zakątku klubu Harlem i dużo deliberowaliśmy o podejściu do muzyki i życia. Z kolei wcześniej przy nagrywaniu na album, też mieliśmy okazje trochę pogadać i lepiej się poznać. Uważam, że kluczowe role dla naszej znajomości okazało się pewne nagranie z YouTube – “Hiphopowcy z Leszna”. Pamiętam, że oglądaliśmy w dużej grupie to kuriozalne nagranie, gdzie “raperzy” tłumaczą skąd się wziął hip-hop i nikt się nie śmiał – oprócz mnie i Micha. Znaleźliśmy wspólny język i chemię. 

Zawsze odnosiłem wrażenie, że poczucie humoru jest kluczowym elementem waszej relacji.
Sir Mich: Oczywiście. Faktem jest, że aby stworzyć dobry materiał, trzeba mieć sporą dozę dystansu. Do siebie i do świata. Nie przypominam sobie, abyśmy którykolwiek z kawałków nagrywali w atmosferze smutku (śmiech).
Tede: Zdecydowanie jest to wspólny mianownik. Spędzamy dużo czasu razem, ale potrafimy też umiejętnie się mijać i nie wchodzić sobie w drogę.  

Michu, miałeś jakieś wyobrażenie osoby Jacka, zanim go poznałeś?
Sir Mich: Niczym mnie nie zaskoczył ani rozczarował. Tak go sobie wyobrażałem, jako gościa. 

Czyli jak?
Sir Mich: Jak kowboja, który właśnie kupił swojego najlepszego konia (śmiech).

Mhm. Z jednej strony jesteście bardzo propsowani, a z drugiej, zaciekle hejtowani. Rozdwojenie jaźni wam nie grozi?
Sir Mich: Ja tam kocham wszystkich.
Tede: Musiałbyś stary posłuchać, jak Michu czyta komentarze na YouTubie. Najbardziej cieszą nas te przepełnione hejtem.
Sir Mich: Zwłaszcza gęste od epitetów równoważniki zdań pisane w emocjach: “kurwa, ale chujowe”, “pedał jebany” (śmiech).

Inspirowaliście się na tej płycie eurodancem i jak Tede zauważył w rozmowie z Rawiczem: jest do tego gatunku sentyment, choć taka muzyka była w swoim czasie przypałowa. Nie boicie się, że słuchacz będzie się wstydził za parę lat słuchania tej płyty? 
Tede: Myślę, że wstydzić to się nie będzie. Może być tak, że za dziesięć lat zrozumie tę płytę. 
Sir Mich: A myślisz, że DJ Bobo się teraz wstydzi, że ktoś się bawił do jego utworów?

Nie mam pojęcia, ale obstawiam, że nie. 
Sir Mich: My możemy sobie pozwolić na eksperymenty i nie trzymamy się sztywnych ram. 
Tede: …bo co powiedzą chłopaki z branży?! Koncept tej płyty był taki, że robimy, co chcemy. Nasłuchaliśmy się dance’owych kawałków z 1998 roku? To zrobiliśmy “Keptn’ Jack”.
Sir Mich: Na tym polega hip-hop, że masz dowolność tworzenia i mieszania gatunków. To jest muzyczna anarchia i możesz robić wszystko. 

Rozumiem i się z tym zgadzam, tylko zestawiliście swój hip-hop z gatunkiem, który dla wielu kojarzy się z tanią dyskoteką. Jestem ciekaw tego wyboru. 
Tede: Wydaję mi się, że mogliśmy dać więcej sampli z tych gównianych kawałków (śmiech).
Sir Mich: Jesteśmy DeLoreanem z “Powrotu do przyszłości”. Ja jestem bardzo zadowolony z tej płyty, bo jest kompletnie inna od wszystkiego, co do tej pory zrobiliśmy. 

Krytycy i słuchacze zdają się kompletnie różnić, kiedy przychodzi do oceny waszych poczynań. 
Tede: Opinie krytyków w ogóle nie są ważne, liczą się nasze odczucia. Obserwujemy na własne oczy, jak ludzie reagują na nasz materiał. Mam setki historii, gdzie nasza muzyka leciała głośno z samochodów, balkonów, etc. Wczoraj mijałem w Warszawie kolesia w moim wieku, który jechał identycznym Camaro, jak w klipie do “Forever ja”. Możemy sobie żartować mówiąc, że “to jest muzyka dla gimbów”, ale to tylko skrót myślowy. A że musimy się nasłuchać od opiniotwórców, że nasze nagrania są mało artystyczne i wtórne? Trudno.
Sir Mich: W dobie internetu każdy może być teraz krytykiem (śmiech). A tak poważnie – opinie tzw. “krytyków muzycznych” w ogóle nie mają dla mnie znaczenia, bo w większości piszą je sfrustrowani dyletanci niemający elementarnej wiedzy o muzyce. Bo jaką wartość merytoryczną ma recenzja, dumnie nazwana “muzyczną”, jeśli w 90% traktuje ona o wątkach pobocznych utworu, czy płyty, nie zaś o meritum – czyli samej muzyce, o której zazwyczaj pojawiają się góra dwa zdania. Skupiam się na komentarzach i feedbacku od słuchaczy oraz ludzi z branży, którzy sami coś w niej osiągnęli.

Podobno Michu wróciłeś “podminowany” z zeszłorocznych Fryderyków. To kwestia przegranej w waszej kategorii czy czegoś więcej?
Sir Mich: Nie chodzi tutaj absolutnie o naszą porażkę, bo przegrać z kimś obiektywnie lepszym to żaden wstyd, wręcz przeciwnie – to solidny kop motywacyjny, aby robić jeszcze więcej i jeszcze lepiej. Rzecz w tym, że w tym wypadku ci, z którymi przegraliśmy, nie mieli nawet w połowie tak dobrego materiału jak my. Gala rozdania Fryderyków, to zwyczajne kółko wzajemnej adoracji. Inną sprawą na takich imprezach jest obecność wszelakich “celebrytów” zazwyczaj gadających do kamery o rzeczach tak trywialnych i zwyczajnie głupich, że normalnemu człowiekowi zwoje mózgowe się od tego prostują, a oczy bezwarunkowo poszukują najbliższego wyjścia. Co to, do cholery, ma wspólnego z muzyką?

Mówisz, że mieliście najlepszy materiał, choć często przyznajesz w wywiadach, że nie słuchasz polskiej muzyki. 
Sir Mich: Z założenia rzeczywiście nie słucham. Nie uważam, abym od większości polskich wykonawców mógł nauczyć się czegoś nowego, a cofać się zwyczajnie nie chcę. Natomiast nie jest tak, że nie znam polskiego rynku muzycznego. Niestety – znam go chyba właśnie za dobrze i dlatego na co dzień wolę jednak zagraniczne produkcje.
Tede: Artyści którzy potrzebują czterech fryzjerów, zastawionych suto stołów na backstage’u i miliona selfie ze sztucznymi uśmiechami. Podziękuję za ten “splendor”. Michu dopiero poznał ten świat niedawno, ale ja tym gardzę od lat. 

Michu otarł się już chyba o ten świat, przy okazji wizyty w NWJ pewnego znanego z telewizji tancerza. Celebryta zamierzał podbić świat muzyki zarzekając się, że jest “polskim Chrisem Brownem”. Jak się skończyło to spotkanie?
Sir Mich: (producent puszcza nagranie, gdzie celebryta ewidentnie i boleśnie fałszuje – przyp. red.) Gwiazdor stwierdził, że trafiłem na zły moment, bo on akurat miał przerwę jako wokalista i jest niedysponowany. Przy tym odgrażał się, że niedługo idzie do Zapendowskiej na lekcje śpiewu i po tygodniu wróci i wjedzie w piosenkę jak “dzik w maliny”. Faktycznie, przyszedł dwa tygodnie później i było jeszcze gorzej. 

Poza byciem etatowym producentem Tedego, chyba masz także normalną pracę Michu?
Sir Mich: Pracuję w dwóch telewizjach, ale często muszę to ograniczać, bo doba ma tylko 24 godziny i zwyczajnie nie starcza mi na wszystko czasu. Cenię sobie jednak pracę w TV, bo nauczyła mnie dużo pod kątem realizacji nagrań.

Myślisz czasem nad płytą producencką?
Sir Mich: Jeśli zrobiłem cały album z Jackiem, to nie jest to płyta “producencka”? Co mi zresztą da taki album? Nie miałbym z niego radości, bo musiałbym wydzwaniać ciągle piętnastu ancymonów i słuchać wymówek, że jeden jest chory, drugi się najebał, a trzeci pokłócił się z czwartym i się jednak nie dogra. Po co mi to? Koncertów z tym grać bym nie mógł, bo wszędzie musiałbym tych raperów zapraszać. Sprzedaż samej płyty, to z kolei nie jest też wielka kasa. Ideologicznie może i fajna rzecz, ale ekonomicznie tragedia. A idealistą już nie jestem (śmiech). 

A idealiści zaczepiają cię na ulicy?
Sir Mich: Zdarzały się pojedyncze przypadki w najbardziej gorącym okresie konfliktu z “Wielkopolską”, ale nie zawracałem sobie tym głowy. Wcześniej, kiedy głównie siedziałem tylko w studio, czy grałem koncerty reggae z Mariką, nie miałem bezpośredniej styczności ze słuchaczem rapu. To była dla mnie równoległa rzeczywistość. Teraz, jak jeżdżę po kraju i gram imprezy, to zdarza się taki słuchacz, który ma milion swoich przekminek i chce mi je wszystkie wyłożyć “tu i teraz”. Czasem wejdę w taką polemikę. Ostatnio gadałem z typem we Wrocławiu, który podszedł, będąc totalnie na “nie” i mówiąc, że wszystko, co robimy jest “chujowe”. Po pół godziny rozmowy, przepraszał, twierdząc, że rozumie mój punkt widzenia. Warto jest rozmawiać (śmiech).

A nie masz wrażenia, że ten konflikt z “Wielkopolską” jest na tym etapie dość dziecinny i mógłby się już dawno skończyć? 
Sir Mich: Może wybitnie dojrzały nie jest, ale na tym też m.in. polega koncepcja hip-hopu. Pamiętam, że kiedyś właśnie ten wybitny krasomówca z Wielkopolski określił mnie mianem “sezonowego producenta”. Długi mamy ten sezon, nie (śmiech)? 

Zgodzicie się z tym, że istnieje pewna zależność emocjonalna, która sprawia, że najbardziej przywiązujemy się do muzyki z młodości?
Tede: Jasne.
Sir Mich: Na pewno.

W związku z tym, czy zastanawiacie się nad tym, że za parę lat dorośnie pokolenie bardzo mocno związane z waszą twórczością?  
Tede: To jest zajebiste. Już jedno pokolenie wyrosło na mojej wczesnej twórczości, a teraz dorasta następna generacja, która przeżywa moje kawałki jeszcze bardziej. Jak myślę, że ktoś za parę lat będzie słuchał “WYJE WYJE BANE”, przywołując przy tym wspomnienia z młodości, to dla mnie to jest wspaniała sprawa. 

Sir Mich: Tworząc każdy kawałek, mam z tyłu głowy, że zapiszę się w jakiś sposób w annałach muzyki rozrywkowej, przez co zawsze daję z siebie absolutne 100%. Nie należy zapominać, że pamięć o utworze to głównie jego melodia i szlagwort, element tekstu, które z jakichś przyczyn “zakotwiczyły się” w naszym umyśle. Jeśli więc za paręnaście lat ludzie będą nucili nasze kawałki, to będę wiedział, że wykonałem kawał dobrej roboty i jestem wart swojej ceny (śmiech).
Tede: Emocje i poziom naszych koncertów zamyka japę wszystkim, więc zachęcam każdego by poszedł i sprawdził, czy tylko gimnazjaliści się bawią.

Byliśmy ze znajomymi (przedział wieku 27-32) na bodaj trzech koncertach promujących “Vanillahaj$” i bez oporów mogę stwierdzić, że na mało jakim rapowym wydarzeniu w Polsce jest taki poziom zabawy. 
Tede: Przed sceną są najmłodsi, ale im dalej w tłum, tym więcej starszych i dojrzalszych twarzy. Sam więcej chodziłem na koncerty, jak byłem dwudziestolatkiem. Zresztą ja nie mam problemu z demografią na naszych występach. Jaka by nie była.  

Ale już z telewizją MTV ten problem masz? Koncert “Pół Życia na Żywo” w Stodole, zacząłeś od ubliżania stacji muzycznej. W rozmowie z Arturem Rawiczem, szczegółowo nakreśliłeś sytuację w której telewizja chciała zrobić z wami koncert “Unplugged”, obciążając was większością kosztów, nie oferując wiele w zamian. Czemu rozmowa o profitach i kosztach odbyła się dopiero po czasie, jak już zaczęliście pracować nad aranżami i organizacją całego wydarzenia? Czy kwestia finansowo-wydawnicza nie powinna paść na pierwszym spotkaniu?
Tede: Faktycznie nie zostało to określone na początku i to był błąd. Ja żyję w swoim świecie w studiu i zupełnie nie mam biznesowego podejścia. Po początkowej zgodzie na udział w projekcie, wszedłem do akcji dopiero na finalnym etapie, kiedy miało dojść do podpisania umowy. Jakuza (współpracownik Tedego w NWJ – przyp. red) prowadził z nimi rozmowy, bo ja pierdolę sprawdzanie maili i tego typu formalności.  

Z czego wynika takie podejście?
Tede: Wyszła tu moja naiwność. Jak ktoś może oczekiwać, że będziesz pracował przez pół roku nad koncertem, po czym jeszcze musisz sam go wydać i zapłacić telewizji za to, że masz prawo to wydać? Zbójeckie warunki współpracy. Nie przyszłoby mi to do głowy, tak samo jak to, że telewizja muzyczna mogłaby nie puścić u siebie na antenie tego koncertu. Chcieliśmy zrobić coś fajnego i zostaliśmy ukarani za bezinteresowność, która pojawiła się przed pytaniami o warunki współpracy. 

Wiele osób pewnie zdziwiłoby twoje zajawkowe podejście do współpracy, które nie zaczyna się od pytań o profity.  
Tede: Chłopie, nawet nie wiesz… Dostawałem pełno propozycji dogrania się u kogoś i jak dostawałem pytanie “ile kasy za zwrotkę”, to mówiłem jak ideowiec: “stary, jakie pieniądze, róbmy na zajawce”. A w branży nie robi się na zajawce. Ludzie postrzegają mnie przez pryzmat pieniędzy i myślą, że za wszystko trzeba mi zapłacić.

Myślisz, że zarobiłeś milion złotych od początku kariery?
Tede: Myślę, że “bańkę”, to ja przepuściłem.

Było warto?
Tede: Oczywiście (śmiech)! Ziom, na tym to polega. Jakby moje życie się teraz skończyło, to wiem, że żyłem w pełni. Więc proste, że było warto. 

Przygotowania do koncertu w Stodole nie były problematyczne? Tede zawsze miał obawy przed graniem z żywym bandem, bojąc się, że nie “przekrzyczy” muzyków.
Sir Mich: To jest kwestia nagłośnienia (śmiech).
Tede: Jednorazowo taka akcja jest zajebista, ale grając tak cały czas, mógłbym zwariować. Chaos. Podobało mi się jednak uczucie, że nie jestem najważniejszy na scenie. Fajnie być elementem machiny. 
Sir Mich: Granie z bandem dla rapera zawsze będzie wyzwaniem. Puszczanie muzyki z płyty, to w moim mniemaniu nie jest granie live, tylko karaoke. W Stanach wszystkie pierwszoligowe “konie” rapu grają z zespołami.
Tede: Tak, ale jak grasz koncert dla stadionu, to nie to samo, co dla dwustu osób w “pierdziszewie”.   
Sir Mich: A no właśnie. Band świetna sprawa, ale ekonomicznie, to trzeba by było brać kredyt hipoteczny, żeby opłacić trasę koncertową z zespołem złożonym z dwudziestu ludzi. To jest ogromne przedsięwzięcie. W polskich realiach ciężko o taki standard. 

Wspomniałeś Tede granie na stadionach. Myślisz, że biorąc pod uwagę obecny popyt na twoje koncerty, dałbyś radę wypełniać tego typu obiekty? 
Tede: Nie porywamy się na takie rzeczy, ale amfiteatr w Koszalinie został zapełniony (Tede odnosi się do koncertu z okazji swoich 40 urodzin, kiedy zagrał dla ponad 2000 ludzi – przyp. red.). Robimy wszystko by wejść na wyższy level i liczę, że przyjdą czasy, kiedy taki amfiteatr okaże się za mały. Jestem pewien, że wiele osób, które zobaczą DVD z naszego występu w Stodole, będzie bardzo chciało nas zobaczyć w takiej opcji z rock’n’rollowym bandem. 
Sir Mich: To było coś unikalnego na naszej scenie. Nie jest niczym wybitnym przełożyć rapowe produkcje na pięćdziesiąt instrumentów w filharmonii. My zaaranżowaliśmy nasze numery na groove’ową, amerykańską stylistykę i to jest coś, czego u nas w Polsce nie było.

Tak jak nie było jeszcze rapującego Krzysztofa “KNT” Kozaka. Były wydawca Tedego szykuje rapowy debiut w wieku 49 lat. Może lepszym pomysłem byłoby zostać kimś na kształt DJ-a Khaleda polskiej sceny?
Tede: Nie wiem (śmiech). Choć nie śledzę dokładnie poczynań Krzyśka, to czekam z zainteresowaniem na jego nagrania.

A co jest takiego w postaci wspomnianego Khaleda, że do ciebie przemawia?
Tede: Filozofia sukcesu i motywacji w tym jego wieśniackim wydaniu. To jest świetne. Podoba mi się performance, który tworzy wokół swojej postaci. Myślę, że on doskonale sobie zdaje sprawę z tego wieśniackiego stylu i w tym tkwi jego urok. 

Żale też mają swój urok? Pomimo olbrzymiego sukcesu w ostatnich latach, mam wrażenie, że Tede wciąż lubi się skupiać się na tym, kto mu złorzeczył i hejtował: Wtedy w 2009, byłem Polska, 70 lat wcześniej / Byłem Warszawa, ty byłeś Londyn, wierzyłem, że mnie wesprzesz, bezskutecznie (…) finalnie byłem żołnierzem wyklętym.
Tede: Tak generalnie jest. Może nie u wszystkich, ale wiele osób ma naturalną potrzebę posiadania wroga, jakiegoś ujścia dla negatywnej energii. Chodzi tu bardziej o domniemanego wroga, a nie konkretną osobę. W moim przypadku istotne jest też to, że nie lubię być w pozycji “zagłaskanego” pupilka większości. Nie czuję się wtedy dobrze.

Czyli sytuacja z początku kariery, gdzie Tede z Trzyha czy Warszafskiego Deszczu, był faworytem sceny, nie była dla ciebie komfortowa?
Tede: Dokładnie. Po płycie Warszafskiego Deszczu miałem wrażenie, że w opinii innych, co nie zrobię – to jest świetne. To nie jest komfortowa sytuacja dla psychiki wykonawcy. Dlatego na przekór wszystkim wydałem przebojowe i pełne baunsu “S.P.O.R.T” i tym faworytem przestałem być. 

W rozmowie ze mną Ten Typ Mes stwierdził niedawno, że to co robiłeś na solowym debiucie, było “bohaterskie i odkrywcze”, a w twoich bitach był “pełen przekrój emocji”. 
Tede: Mówił mi to bardzo dawno temu w klubie Harenda. Jest to miłe, ale nie bardzo kumam, co za emocje były w bitach na “S.P.O.R.T” (śmiech). Płyta zrobiona na odpierdol, więc nie rozumiem zamieszania wokół niej.
Sir Mich: W czasach kiedy w USA w hip-hopie rządziły imprezowo-funkowe brzmienia, w Polsce tego nie było. Hip-hop u nas dążył w stronę rzewności i patosu. “S.P.O.R.T” był pierwszą tego typu płytą na naszym rodzimym rynku, do tego dobrze zarapowaną, stąd jej popularność.
Tede: Fajne są takie propsy jak od Mesa czy Eldo (artysta w rozmowie z CGM powiedział, że Tede ma “szatańskie flow” – przyp. red.), bo to pokazuję, że można mieć zupełnie różne podejście do muzyki, a mimo to się szanować. Zawsze brakowało na scenie takiego trzeźwego spojrzenia, bo nie jest tak, że to co robi artysta X jest jedynym i właściwym sposobem. Najpiękniejsza w tej kulturze jest różnorodność.