Zarabiam miliony, ucząc w jednym z ostatnich bastionów komunizmu

Wietnamskie plakaty

Polscy nauczyciele szykują się do strajku. Dane, którymi dysponuje ZNP sugerują, że nawet 78% placówek w kraju weźmie w nim udział. Podczas gdy rząd i publiczne media perfidnie demonizują roszczenia i metody związków nauczycielskich, jednocześnie obiecując 40 miliardowy budżet przedwyborczego rozdawnictwa, wygląda na to, że tym razem dla większości polskich pedagogów miarka w końcu się przebrała.

Kiedy w 2016 roku mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa opowiedzieli się za opuszczeniem Wspólnoty Europejskiej, moja przyszłość w tym kraju stanęła pod znakiem zapytania. Zdecydowany, że nie będę pasywnie czekał, aż sytuacja się wyjaśni, postanowiłem, że po niemal dziesięciu latach na Wyspach nadszedł czas na kontynuację mojej tułaczki gdzieś indziej. Podczas gdy większość Polaków wyjeżdżających z UK wybierała Niemcy, Irlandię czy Skandynawię, mój brexodus wygonił mnie dosłownie tam, gdzie pieprz rośnie – do egzotycznego zakątka świata rzadko kojarzonego z migracją zarobkową.

Videos by VICE

Przez ostatnie kilka dekad, po latach izolacjonizmu, biedy i głodu, które nastąpiły po niesławnej, synonimicznej z tym krajem wojnie domowej, Wietnam otworzył się na świat. Od turystyki po handel i produkcję przemysłową skutecznie goni północnych sąsiadów z Państwa Środka – oficjalne prognozy przewidują, że przez następne pięć lat największe miasto Wietnamu Ho Chi Minh zostanie drugą najszybciej rozwijającą się municypalną gospodarką Azji. Co za tym idzie, Wietnamczycy stadnie uczą się angielskiego. Mowa tu nie tylko o dzieciakach w wieku szkolnym (których i tak jest dużo – osoby nieletnie stanowią 25% liczącej blisko 100 milionów mieszkańców populacji kraju, ale też przedszkolakach, studentach, absolwentach i profesjonalistach, wkręconych w stosunkowo nową modę na naukę języków obcych. Przez ostatnie dziesięć lat, szkoły i centra językowe wyrosły na ulicach Wietnamu jak grzyby po monsunowych ulewach, wabiąc aspirujących nauczycieli języka angielskiego z całego świata.

miasto nad wodą
„Miasto Ho Chi Minh jest jedną z najbardziej obiecujących gospodarek Azji poludniowo-wschodniej”.

Oficjalnie, aby tu uczyć, potencjalny pedagog musi spełniać kilka warunków. Większość szkół preferuje tak zwanych „native speakers”, czyli osoby, dla których angielski jest językiem ojczystym, jednak nie jest to zawsze obowiązkowe. Poza tym, aby otrzymać pozwolenie na pracę, potrzebny jest licencjat na jakimkolwiek kierunku oraz dyplom TOEFL lub Celta, i oczywiście znajomość, najlepiej biegła, języka angielskiego. Jednak dzięki wszechobecnej korupcji i kumoterstwu wytyczne te są często naginane. Ale o tym później.

Co jeszcze, poza łatwością znalezienia pracy przyciąga chętnych do chaotycznego, często niebezpiecznego i tak bardzo innego dla mieszkańców zachodu kraju? Przede wszystkim zarobki i możliwość oszczędzania. Ucząc 21 godzin tygodniowo w przedszkolu i dorabiając po kilka godzin wieczorami, zgarniam miesięcznie ponad 50 milionów dongów wietnamskich, czyli jakieś 9000 złotych. Aby porównać to do kosztów życia, wystarczy wziąć pod uwagę fakt, że średnie wynagrodzenie w Wietnamie wynosi mniej niż 5 milionów dongów. Mieszkając w luksusowym apartamencie i pozwalając sobie na wszelkie przyjemności i częste podróże mogę spokojnie odłożyć prawie połowę pensji.

Tymczasem w Polsce, głównym postulatem planowanego na 8 kwietnia strajku jest podwyższenie płacy o 1000 złotych – sumę szczególnie znaczącą dla tych nauczycieli, którzy zarabiają na rękę poniżej 2000 złotych miesięcznie. „Jesteśmy grupą niezwykle wykształconych, aktywnych osób, które nie przestają się rozwijać, a mimo tego przez lata starano się deprecjonować nasz zawód. Pracuję na dwa etaty, co pozwala mi przetrwać. Jednak będę brała udział w strajku, ponieważ zdaję sobie sprawę, że nauczyciele młodsi stażem nie są w stanie się utrzymać, szczególnie w dużych miastach” – mówi mi Ada, chcąca zachować anonimowość nauczycielka angielskiego z ponad dwudziestoletnim stażem i podwójnym magistrem.

rower pod ścianą
„Pomimo cudu gospodarczego wielu mieszkańców Wietnamu wciąż żyje na granicy skrajnego ubóstwa”.

Kolejną bolączką belfrów pracujących w polskim systemie oświaty jest natłok obowiązków pozalekcyjnych jak szkolenia, zebrania, rady, wywiadówki, wycieczki czy dyskoteki i horrendalna ilość biurokracji, z jaką spotykają się na co dzień. „Pracując tu, omija nas cała papierologia, którą nauczyciele w Polsce są regularnie bombardowani” – tłumaczy Bartosz, wykształcony w Polsce nauczyciel angielskiego, obecnie mieszkający w stolicy Wietnamu Hanoi. W Wietnamie obowiązki nauczyciela przyjezdnego nierzadko kończą się wraz z opuszczeniem klasy.

„Nauczyciele w Polsce mają mniej wsparcia i zaufania ze strony szkoły i rodziców, którzy często uważają, że to szkoła odpowiada za wychowanie ich dzieci. Poza tym panuje przekonanie, że nauczycielami zostają ludzie bez pomysłu na siebie, leniwi” – opowiada Stella, która po dwóch latach w Azji wróciła do Polski, gdzie uczy w sektorze prywatnym. „Praca w Wietnamie jest znakomitym wyborem dla nauczycieli zza granicy. Dzieci są bardzo grzeczne i mają wpojony dla nas szacunek. To samo dotyczy rodziców” – dodaje.

Bynajmniej nie zawsze jest tak kolorowo, a praca w Wietnamie może mieć też swoje ciemne strony. Wiele firm zatrudniających obcokrajowców – szczególnie agencje rekrutacyjne – korzysta z ufności, braku wiedzy i znajomości języka przyjezdnych i jako pośrednicy podbiera nawet 25% zarobionych przez nauczycieli pieniędzy. Czerpiąc ogromne zyski z popularności egzotycznych pedagogów i przedkładając ilość nad jakość, coraz więcej szkół woli zapłacić mniej, zatrudniając jakiegokolwiek obcokrajowca, niż wykształconego i doświadczonego dydaktyka.

Plakat przy ulicy i osoby na motorze
„Wietnamskie zauroczenie zagranicznymi nauczycielami wzorowane jest na modelu oświaty Korei Południowej i Japonii”.

Podczas gdy renomowane szkoły wymagają pozwolenia na pracę, paradoksalnie dziki kapitalizm, połączony z wysokim popytem na lekcje z obcokrajowcami sprawia, że ilość otwieranych placówek i zatrudnianych pedagogów przekracza możliwości inspekcji ministerstwa edukacji, przez co spora część emigrantów pracuje tu nielegalnie. Ma to wpływ na stawki (bo nie jest trudno znaleźć białego backpackera, który będzie pracował za $15/h), jakość dostępnej edukacji, jak i reputację cudzoziemskich pedagogów wśród tubylców, którzy i tak często uważają, że obcokrajowcy, szczegolnie biali są w Wietnamie niesprawiedliwie uprzywilejowani i żyje nam się tu zbyt dobrze.

Dzięki tak rozluźnionemu podejściu do rekrutacji miałem okazję poznać całe grono „nauczycieli” z bardzo kolorowymi życiorysami, w tym byłą striptizerkę i dziewcznę Hells Angels z Kanady, która nie radziła sobie z podstawami ortografii. Był też Anglik, który trafił na pierwsze strony gazet po tym, jak po całonocnym melanżu postanowił wytatuować sobie na czole chińską nazwę Tajwanu, postulując niepodległość spornej wyspy. Niestety jakiś czas później tatuaż nie spodobał się grupie chińskich nacjonalistów, przez co kolega został dotkliwie pobity.

Przywilej kosmicznego, jak na lokalne realia wynagrodzenia dotyczy jedynie nauczycieli przyjezdnych. Badania zaprezentowane na Narodowym Zgromadzeniu Ustawodawczym Wietnamskiej Partii Komunistycznej w 2017 roku wykazały, że większość lokalnych dydaktyków pracujących w szkołach państwowych zarabiała około 3.5 miliona dongów, czyli 600 złotych. Ci z najdłuższym stażem musieli się zadowolić miesięczną pensją o równowartości 800 złotych. Uczący w placówkach prywatnych nie zarabiają dużo więcej.

Billboard
„Luksusowe samochody i socrealistyczna propaganda to często spotykany kontrast na ulicach Wietnamu”.

Ponad 40 procent ankietowanych lokalnych nauczycieli przyznało, że żałuje wybranej kariery. Wielu z nich nie kryje urazy, którą czują do niektórych zagranicznych kolegów po fachu. „Dobrzy nauczyciele z »Zachodu« wzbogacają Wietnam swoją wiedzą i umiejętnościami i bardzo lubię z nimi pracować. Ale boli mnie, kiedy ktoś, bez mojego doświadczenia, wykształcenia czy podejścia dostaje nawet dziesięć razy więcej pieniędzy, jedynie przez to, że ma inny kolor skóry. Często są to ludzie bez perspektyw w swoich krajach, którzy korzystają z wszechobecnej w Wietnamie ksenofilii. Musimy sobie uświadomić, że jeżeli coś jest nasze, to nie musi być od razu gorsze” – tłumaczy Huy, jeden z wielu rdzennych nauczycieli biorących pod uwagę zmianę drogi zawodowej.

Atmosfera postsocjalistycznego dobrobytu, która panuje tu od kilku lat, transformuje Wietnam w zastraszającym tempie. Głównie dzięki wartościom Taoizmu i Konfucjanizmu, zakorzenionym w kulturze tego kraju w trakcie stuleci Chińskiej dominacji, nauczyciele znajdowali się na dość wysokim szczeblu hierarchii publicznej. Podczas gdy sentyment ten odbija się wciąż w retoryce partyjnej propagandy, nowo kształtująca się świadomość klasowa prowokuje gwałtowną erozję utartych ról społecznych.

Zapewne największą różnicą pomiędzy sytuacją szkolnictwa w Polsce i Wietnamie jest to, że nasi nauczyciele mają jeszcze możliwość sprzeciwu, chociażby poprzez udział w wyborach – obcych, z wyjątkiem elekcji samorządowych, Wietnamskiemu systemowi jednopartyjnemu. Pomimo tego, że prawo do swobodnej wypowiedzi znajduje się w konstytucji kraju, jakikolwiek protest w państwowym systemie oświaty jest nie do pomyślenia. „Przede wszystkim boimy się konsekwencji. Absolwentów pedagogiki jest tylu, że nie byłoby problemu ze znalezieniem zastępstwa. Szczególnie niewygodni nauczyciele zsyłani są do odizolowanych placówek najczęściej na wsi, gdzie uczą w szkołach pozbawionych zasobów i inwestycji. A ci, którzy pracują w sektorze prywatnym, mają zbyt wiele do stracenia, aby wyrazić jakikolwiek sprzeciw” – zwierza się Huy, ostrożnie dobierając słowa, pomimo zapewnionej mu przeze mnie anonimowości.

Autor tekstu
Autor tekstu.

Wielu nauczycieli w Polsce przyznaje, że głównym powodem, dla którego wciąż pracują w zawodzie, jest miłość do nauczania. Wśród nich jest Ola, która uczy od dziesięciu lat. „Najgorszy jest brak szacunku i traktowanie nas jak misjonarzy, którzy nadstawią drugi policzek w imię »dobra ucznia«. Jestem wychowawcą klasy III gimnazjum i bardzo mi na nich zależy. Chcę, aby napisali egzaminy i boli mnie, że nasz strajk może tu coś zaburzyć. Jednak wiem, że oni choćby nie wiem co, sobie poradzą, nawet jak mieliby pisać w czerwcu. Dla dobra dzieci musimy teraz walczyć o swoje, bo jak nam będzie lepiej, to dzieci też będą miały dostęp do lepszej edukacji. Jeżeli teraz nic nie zrobimy, będzie po nas”.

Przez dłuższy czas romantyzowałem ideę powrotu do Polski. Zdając sobie sprawę z tego, że sytuacja i zarobki nauczycieli nie są najciekawsze, przekonywałem się, że mieszkanie „na swoim”, bliskość rodziny i przyjaciół, jak i możliwość nieporównanego kontaktu z uczniami z racji wspólnego języka skompensuje jakiekolwiek niedobory w dochodach. Jednak śledząc temat strajków i reakcje rządu na postulaty nauczycieli uświadomiłem sobie, że największym problemem nie są pieniądze, tylko kompletny brak poważania dla profesji – nie tylko ze strony władz, lecz przede wszystkim społeczeństwa, które często nie chce zrozumieć punktu widzenia tych, którzy uczą ich dzieci. Niestety konieczność walki o szacunek boli bardziej niż ubieganie się o pieniądze.

Prawie dwie dekady po premierze, najbardziej odpowiednią wypowiedzią dotyczącą sytuacji nauczycieli w Polsce pozostaje cytat z kultowego filmu Marka Koterskiego Dzień Świra, gdzie znerwicowany polonista Adam Miałczyński, grany przez Marka Kondrata traci ostatnie strzępki chęci do życia podczas pobierania wypłaty. „Nie, no to nie do wiary. Nie, to być nie może. Osiem lat podstawówki, cztery liceum. Potem pięć, bite, studiów, dyplom z wyróżnieniem, dwadzieścia lat praktyki, i oto mi płacą, jak by ktoś dał mi w mordę […] Przez pięć lat stron tysiące, młodość w bibliotekach, a potem bida, bida i rozczarowanie, a potem beznadzieja i starość pariasa i wszech porażająca nas wszystkich pogarda władzy od dyktatury aż po demokrację, która nas kałamarzy ma za mniej niż zero. Dlaczego władza każdej maści ma mnie za nic? Czy czerwona, czy biała, jestem dla niej śmieciem”.

Na razie do Polski nie wracam. Zobaczymy, jak pójdzie protest, za który mocno trzymam kciuki.

W obawie przed deportacją z kraju autor tekstu poprosił, by na potrzeby publikacji zmienić jego imię i nazwisko.